środa, 19 grudnia 2007

Ms X

Dziś wpis dla wtajemniczonych. Grałem wczoraj w Scotland Yarda-a na żywo :) No dobrze, dla tych co nie mieli okazji się wtajemniczyć: jest to gra planszowa rozgrwająca się w Londynie. Jeden gracz przejmuje role Mr X-a, i ucieka przed innymi graczami, oficerami Scotland Yardu, po mapie Londynu. Używa w tym celu taksówek, autobusów lub metra, co jakiś czas pojawiając się na planszy.

Dostałem cynk, że Ms X (Magda ; ) przebywa w okolicach Waterloo. Ja akurat byłem przy stacji metra Green Park, miałem jeszcze żetoniki :), więc wskoczyłem w Jubilee line i byłem tam w 6 minut. W międzyczasie Ms X zaczeła uciekać wzdłuż nadbrzerza, ewidentnie zmierzając do promu przy London Bridge. Na szczęście od południa nadjechało autobusami wsparcie (współlokatorzy), odcinając drogę ucieczki na wschód. Obława skończyła się dość szybko na nadbrzeżu, co uczciliśmy grzanym winem (a potem jeszcze jednym .. i jeszcze jednym .. i jeszcze jednym ..). Na zdjęciu widok z naszego stolika.


Jeśli chodzi o uciekanie taksówką, albo w ogóle korzystanie z nich, sprawa ma się tak: w centrum taksówek jeździ od groma (zarejestrowanych jest ok 20 tysięcy) i można łatwo złapać. Natomiast poza centrum jest problem, bo wszystkie jadą zajęte. Są numery na które można dzwonić, ale oczywiście odpowiadają automatyczne sekretarki, a do innych trzeba się rejestrować...


I jeszcze uwaga o autobusach. Jest ich w Londynie prawie 7 tysięcy i wszystkie są monitorowane. Niektóre mają dosłownie po kilkanaście kamer, podłączonych do ekranów wewnątrz autobusów. Co ciekawe, kamery znajdują się także na zewnątrz... zapewne po to, żeby można było podziwiać widok nie odwracając głowy.
Aha, i chcą zamontować kamery na wszystkich 17500 przystankach. To z kolei chyba przygotowania do BigBrothera 7 milionów...

sobota, 15 grudnia 2007

Refurbishment

Dziś zaległy temat. Anglicy i wykańczanie wnętrz. Oczywiście, nie widziałem aż tak wielu prywatnych mieszkań, domów (raczej na zdjęciach); ale dotyczy to w zasadzie wszystkich pomieszczeń.

Otóż tutaj zdecydowanie mniej ludziom przeszkadza. Wspominałem kiedyś o szparach, to wynika pewnie z tego, że jest cieplej. Ale weźmy na ten przykład instalacje. Ogólna zasada jest taka, że jeżeli kabel na ścianie jest tego samego koloru co ściana, to umawiamy się, że go nie widać. W skrajnych przypadkach może to dotyczyć także rur centralnego ogrzewania. Nikt też się nie przejmuje gniazdkami. W końcu, co to komu przeszkadza, że odstają na 10 cm (często mają wbudowane wyłączniki a czasem bezpieczniki [tak przy okazji, większość sprzętów tutaj ma bezpiecznik wbudowany we wtyczkę])? Dzięki temu łatwiej je znaleźć... Nawet zwykłe przełączniki do zapalenia gaszenia światła są wielkości kostki Rubika. No i wszędzie te wykładziny, które tu są szczytem luksusu, ale nawet w centralach dużych firm zdarza się, że są położone na nierównej podłodze. Nie będę wspominał nawet o takich szczegółach jak łączenia we framugach albo listewkach u dołu ściany.

I dość naciągana teza :) przynajmniej w obliczu zaprezentowanych faktów. Myślę, że tutaj się dużo mniejszą wagę przywiązuje do własnego domostwa. Pracuje się w mieście, czas wolny spędza się 'na mieście', sporo ludzi nie gotuje samemu... A w domu śpią. Świadczy też o tym standard umeblowania. Jeżeli wynajmuje się umeblowane mieszkanie, to można oczekiwać w każdej sypialni łóżka i szafy, w pokoju dziennym czegoś do siedzenia i może stolika. Oczywiście czasem się zdarzają szafki nocne i tym podobne, ale nie jest to podstawowym wyposażeniem.

Co kraj to obyczaj. Rzymianie uważali, że do życia konieczny jest chleb i igrzyska, Brytyjczykom wystarczy łóżko i szafa :)

niedziela, 9 grudnia 2007

Boat show

Od 01.12 do 09.12 w Londynie odbywały się targi żeglarskie, które mi się udało odwiedzić. Powierzchnia wystawowa jest gigantyczna, i naprawdę fajnie zaaranżowana. Środek jednej z dwóch hal jest basenem, w którym sobie cumują wystawione jachty.
W pomniejszym basenie były takie niewielkie skocznie, i goście robili ewolucje na snowboardzie wodnym (czy jak to nazwać). Gdzie indziej można było się łódeczką z trzciny przepłynąć w takim oczku wodnym.. oczywiście obejrzeć dużo jachtów, spróbować się na elektronicznej ławeczce wioślarskiej albo na komputerowym symulatorze regat.
Obejrzałem jacht Gipsy Moth IV, na którym Francis Chichester w 1966 roku samotnie opłynął kule ziemską (sam jacht opłynął kulę ziemską dwa razy [tak to się mówi, można opłynąć kulę?]) bijąc przy tym z pięć rekordów. Podobno podczas drogi do Cape Horn jacht obrócił się o 140 stopni do góry dnem. Chichester zmierzył ten kąt znacznikiem zrobionym z butelki po winie, dzięki czemu wiedział, że jacht sam wstanie. Strach pomyśleć, co by było, gdyby Sir Francis Chichester nie pijał wina... Sam jacht został odremontowany, ale wygląda gorzej niż Jagiellonia, która w końcu też swoje przeżyła...

Poza tym wymyśliłem prezent na gwiazdkę dla Imbira. Jak widać na zdjęciu, jest to psi kapok, z zapięciem, dzięki któremu można psa przypiąć do pokładu ;) Nie jestem tylko pewien, czy był jego rozmiar, bo go nie znam na pamięć. Bardzo szykowny. Gdyby Imbir był trochę młodszy, to bym mu na pewno kupił i w wakacje wziął na mazury.. ale obawiam się, że teraz by mu się ciężko byłoby przystosować. I jeszcze na koniec jedno zdjęcie, dla fanów programu TopGear. Na tej amfibii kiedyś May przepłynął całkiem spore jeziorko.A ja znikam do naszego pieróg party :) Ciasto jest już rozrobione.

sobota, 8 grudnia 2007

Do you have a girlfriend?

Byłem wczoraj na tzw. Christmas Party. Podobno tutaj takie służbowe świętowanie Bożego Narodzenia jest standardem. Nawet jeżeli firma składa się z dwóch osób, to pewnie pójdą one przynajmniej na obiad. Firma, w której pracuje jest trochę większa, więc wynajęła cały pub. Impreza jak impreza ;), z tą różnicą, że można pić za darmo (na koszt firmy).

Wcześniej jednak miałem zabawną sytuację. Podczas jakiejś rozmowy jedna z organizatorek poinformowała mnie, że firma robi Christmas Party.. i zaraz potem padło pytanie:
-Do you have a girflriend?
Ja się trochę zmieszałem tak nagłą zmianą tematu.. i to moje zmieszanie chyba zostało źle zrozumiane, bo zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, doprecyzowano:
-or boyfriend? Partner, best friend, future, ex...?
Oczywiście chodziło o osobę towarzyszącą na służbową wigilię...

Tak wiem, powinienem byłem tego posta opublikować p r z e d tą imprezą ;)

wtorek, 4 grudnia 2007

Got ya!

Wiem, że się powtarzam, ale Anglicy są dziwni :) Co tym razem uczynili?

Wiadomo, że w każdym kraju jest trochę ludzi naiwnych, i trochę takich, którzy się to starają wykorzystać. Wydaje mi się, że w Anglii odsetek tych pierwszych jest nader wysoki, co niejako implikuje również mnogość oszustów i drobnych naciągaczy.

Właściwie chyba każdy anglik ma znajomego, który dał się naciąć na jakąś okazję, która mniej więcej zawsze wygląda tak: oferuje się komuś jakiś produkt/usługę za 1/3 wartości rynkowej, pod warunkiem, że od razu gdzieś coś wpłaci albo przeleje. Następnie się znika. No prawda, że proste?

Na przykład. Wrzucamy ogłoszenie o wynajmie mieszkania, jakieś zdjęcia, super lokalizacja i mocno zaniżona cena. Baaaardzo nam się śpieszy, bo wylatujemy do USA/kupujemy mieszkanie/brakuje nam na piwo i chcemy kogoś naciągnąć. Jesteśmy w stanie przekazać klucze już jutro, niech tylko wpłacą kaucję i za miesiąc z góry...
Albo inny popularny schemat: oferujemy coś na sprzedaż na gumtree.com (taki e-bazar), twierdzimy, że nadamy towar, a kupujący ma koniecznie wtedy przelać pieniądze. Coś tam zawsze można nadać. Sądząc po moich próbach obejrzenia sprzętu przed zakupem, spora część tanich ofert to takie 'okazje'.
Są też skomplikowane patenty: gdzieś z samochodu ktoś oferuje kupno nowej kamery, super parametry, podbita gwarancja, oryginalne opakowanie, za 50 funtów. Klient ogląda, po czym kamera zostaje 'na jego oczach' zapakowana do pudełka. W domu okazuje się, że nabył po okazyjniej cenie kolekcje otoczaków bliżej nieokreślonego pochodzenia.
Na koniec zawsze można wyłudzić dane karty kredytowej. O dziwo, banki tutaj zwracają utracone w ten sposób pieniądze (jak wspominałem, zabezpiecznia banków są tutaj żałosne).

Moja teoria jest taka: Europa jest kontynentem, więc już za Mieszka I można było komuś sprzedać stado owiec 'o tuż tam za górką' a potem dać dyla w drugą stronę (generalnie chyba preferowany był kierunek wschodni.. w całej Europie;) A w Anglii do czasów anonimowości ery internetu strategia ta się nie sprawdzała. Więc się jeszcze nie nauczyli, biedacy...

P.S. Chce ktoś coś okazyjnie kupić? :P

niedziela, 2 grudnia 2007

Connected!

Hosanna na wysokości Halleluja!

Mam internet! Po około 20 telefonach, na które poświęciłem prawie 4h i kilku mailach, mam telefon oraz sieć. W sumie, nie było to takie trudne... Wystarczy mieć konto w banku, telefon, a najlepiej internet:), i dużo cierpliwości...

Napotkałem parę "kłód" (no, raczej kłódek), np. po tym jak została zaktywowana linia, okazało się, że centrala jest zepsuta; z kolei internet założyli na dobrą osobę, ale już w loginie popełnili błąd (w nazwisku), dzięki czemu nie mogłem się połączyć... pół soboty spędziłem na próbach skontaktowania się z nimi, żeby odgadnąć literówkę. I taka ciekawostka: zarówno telefonia [BT] jak i dostawca internetu [Virgin Media] poprawnie zapisali moje nazwisko, ale BT wysyła listy z literówką, a Virgin założył mi złe konto... dzięki temu mogą obciążyć moje konto, ale ja nie mogłem korzystać z usługi : )

I refleksja (z cyklu, refleksja na niedzielę :).. Częściowo trudności polegały na tym, że tutaj tak dalece doprowadzili do automatyzacji podstawowych czynności (zakładanie linii, aktywacja itp.), że w przypadku jakiegokolwiek błędu człowiek zostaje sam na sam z maszyną. I co ja mam zrobić, jeżeli pierwsza czynność, którą trzeba wykonać po dodzwonieniu się na infolinię BT, jest wprowadzenie numeru telefonu? Potem z kolei chciałem sprawdzić w Virginie konto, ale ponieważ był błąd w nazwisku, to mnie nie mogli znaleźć w bazie... żeby błąd skorygować? Do tego sam Virgin ma 5 różnych infolinii, z czego na stronie jest podana jedna (co by ludziom w głowie nie mieszać : ) Za to na stronie BT można dokładnie sprecyzować swój problem, przeklikując się przez X stron, po czym dostaje się jeden ogólny numer...

A ja bym chciał porozmawiać z kimś, kto by mi pomógł...

Jeszcze dwa teksty, które mi się spodobały:

Mail od Virgina, brzmiał tak:

Niestety nie jesteśmy w stanie sprawdzić/dokonać zmian na Pana koncie bez potwierdzenia tożsamości [polega na podaniu ustalonej informacji].
If you need any futher assistance, please contact us again, or visit the following adress (...)
i tu jest podany adres, dzięki któremu udało mi się zgłosić mój problem. Czyli: nic nie możemy dla pana zrobić, ale proszę się nie krępować i dalej do nas pisać.

Ale to i tak nie przebije maila od Pana z BT, który to (mail, nie pan) zawierał takie stwierdzenie:

Please accept my apologies for the delay in replying to you and for any inconvenience this may have caused.

I have looked into your account and found that your property has got no line at the property. So I could not say that property has no line.
If you have any further queries please do not hesitate to contact us again via e-mail.


WTF? Tak drodzy czytelnicy, proszę nie regulować swojego łącza, ten mail naprawdę tak wyglądał. Ja w mailu pytałem, czy mam tu jakąś linie, i jaki jest jej status (linia była, zawieszona). Ech, outsourcing :)

P.S. Internet tu jest tańszy, ale większość dostawców daje jakieś ograniczenia transferu- w najtańszych wersjach 2GB na miesiąc.. I nie ma dobrych usług przez sieć GSM. W Polsce jest lepiej.

środa, 28 listopada 2007

Family ties

Dzisiejsza historyjka to dla większości żadna nowość (tak jak i nie była dla mnie), ale zawsze co innego przeżyć, co innego usłyszeć. Tak się składa, że w pracy mam środowisko wielokultorowe. Dzięki temu można się np. dowiedzieć czegoś o historii Uzbekistanu bądź Chin, lub być świadkiem konfliktu pomiędzy patriarchalną (i islamską) tradycją Pakistanu a przejętymi obyczajami świeckiego zachodu (spoko, następne zdania będą mniej karkołomne [oczywiście jestem świadomy tego, że wielosylabowe słowa nie stanowią problemu dla moich czytelników:), ale co za dużo to niezdrowo]).

Mam w pracy koleżankę, która jest z Pakistanu, ale od kilku lat mieszka w Londynie. I jest problem, ponieważ za namową ojca wyszła za mąż, który się jednak po jakimś czasie rozmyślił (albo 'został rozmyślony'). Pare miesięcy po ślubie pojechali do jego rodziców. Najwidoczniej nie byli zachwyceni, tak więc poradzili mu się rozstać... Ze względu na honor rodziny starała się nie dopuścić do rozstania, niestety syn okazał się być posłuszny (tzn. mąż widzi to inaczej: spakował się i wyszedł, ale twierdzi, że jej wcale nie zostawił). I teraz pan Ojciec (koleżanki) postanowił ratować sytuację, i chce, żeby wróciła do rodzinnego domu i zachowywała się jak należy. Myślę, że jednak zostanie w Londynie, ale chyba jej się kontakt z rodziną osłabi...

Ma natomiast sporo ładnych sióstr, które stara się wyswatać:) Chyba na moje szczęście jestem bezpieczny. Koleżanka jest bardzo tolerancyjna i otwarta, ale nie wyobraża sobie, żeby jej siostra się spotykała z nie-muzułmaninem :) No i chyba bym wolał bardziej wyluzowanych teściów :) Za to spore szanse ma inny kolega, który od urodzenia mieszka w Londynie, jest w połowie tunezyjczykiem, no i wyznaje to co należy. Dlatego też nie pije alkoholu (taa, zbyt regularnie aplikuje tą szczepionkę, ażeby coś mi groziło).

Zatem, pozdrawiam wszystkie moje koleżanki szczęśliwie urodzone w warunkach bardziej sprzyjających samodzielności... I, tradycyjne polskie rodziny nie są złe :D

Pozdrowienia dla moich rodziców :)

piątek, 23 listopada 2007

Million dollar trash

A dziś trochę ploteczek, czyli czym żyje/żył Londyn przez ostatnich kilka dni.. konkretniej, co piszą w codziennym recyclingu (wszystkie jednorazowo-jednodniowe gazetki prowadzą ostrą kampanię na rzecz ochrony środowiska- z tego co rozumiem, czytam codziennie tą samą gazetę, tylko zmieniają teksty;)

Po pierwsze, w ostatnich dniach został sprzedany obraz meksykańczyka Rufino Tamayo, zatytuowany Tres Personajes (Trzy Postacii lub tak jakoś), za milion dolarów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że został skradziony gdzieś w latach siedemdziesiątych a odnalazł się... A w zasadzie odnalazła go Elizabeth Gibson na manhatańskim śmietniku. Wzieła go, bo jej się spodobał. Dopiero po jakimś czasie zorientowała się co znalazła... wniosek: nie przechodźmy obojętnie obok śmietników. Suflet skombinował nam do domu obraz, twierdzi, że przedstawia on Henryka V, chociaż jak dla mnie to bardziej pan Wołodyjowski. Obawiam się, że nawet jeżeli jest on skradzionym arcydziełem sztuki, jego wartość może zaniżać fakt, iż jest on w dwóch częściach. Chociaż nie rozumiem czemu, zawsze co dwa to nie jeden, no i daje to nowe możliwości aranżacji:D

Po drugie, przez pewien czas pojawiał się wątek Bushry Noah, muzułmanki, która chciała zostać fryzjerem. 25 salonów jej odmówiło, twierdząc, że fryzjerka musi mieć odsłonięte włosy. Pani Noah pozwała jeden z salonów oskarżając właścicielkę o dyskryminacje na tle religijnym i rząda 15 000 funtów za straty moralne. Dlaczego akurat ten jeden? Bo "jej uczucia zostały tam najbardziej urażone". No i może prawdą jest, że fryzura fryzjerki nie świadczy o jej kwalifikacjach (w końcu chyba fryzjerki się same nie strzygą? hmm. . z drugiej strony lekarze się czasem leczą sami.. ale to nie to samo;), ale 15k futnów (czyli ponad 75 tyś zł) za odrzucenie aplikacji...

I jeszcze na koniec zabawna historyjka: pewna pani (nazwiska nie pamiętam) zaparkowała samochód przed stacją benzynową, na zakazie. Gdy po paru minutach wróciła, miała blokadę i mandat na 130 funtów. W ramach protestu (nie było jej raptem pare minut) postanowiła nie opuszczać samochodu w ciągu dnia (żeby nie został odholowany). Przez dwa dni siedziała w samochodzie w godzinach 7.00-22.00, i przez dwa dni nic się nie działo. Kiedy przyszła trzeciego dnia o 7.30 samochodu już nie było, a mandat wzrósł do 600 funtów :) Kto późno wstaje, temu mandat rośnie.

Tym optymistycznym akcentem rozpoczynamy piątek, ostatni dzień przed weekendem.

wtorek, 20 listopada 2007

TLF - every day a new experience

TlF, czyli Transport for London, tutejsze MPK (albo, jak wolą Warszawiacy, ZTM). Tak więc znów o Tubie:) Zaprawdę, powiadam wam, jest to temat na osobnego Bloga. Ale ponieważ takowe istnieją, to ograniczę się do jakiegoś posta od czasu do czasu.

Dziś zdobyłem nowe doświadczenie związane z metrem. Gdzieś na wcześniejszej stacji mojej lini ktoś zachorował, w związku z czym najpierw linia była zamknięta, a później były opóźnienia. Kiedy dotarłem do mojej stacji, przed wejściem czekało już kilkaset osób :) Oczywiście na peronie tłum, miły pan przez mikrofon doradzał jak zwykle: 'please use the full length of the platform' oraz żeby korzystać z wszystkich drzwi składu - akurat wszystkie były równo zapchane, więc nie wiem o co mu chodziło. Chociaż w środku wagonów było gdzieniegdzie sporo miejsca...
Pewna młoda dama zirytowana tym faktem postanowiła wsiąść do następnego pociągu. Jak podjechał, to wydawało mi się, że nawet się tam szpilki nie wciśnie. A trzeba dodać, że młodej pannie do rozmiarów szpilki było daleko.. Myślę, że w kategorii szpilek to byłoby jakieś szydełko. Albo maszyna do szycia.

Tak czy inaczej, postanowiła tam wejść. I ku mojemu zaskoczeniu, (wiem że tak nieładnie pisać.. ale tak było) jak już przecisneła się przez światło drzwi (takie pojedyncze, jakieś... 90 cm?), poszło z górki. Ludzie mają niesamowitą zdolność kompresji :) widocznie mają niską entropię przestrzenną.

Aha. W Londynie pada, ale tylko deszcz.

sobota, 17 listopada 2007

Have a nice weekend!!

Zauważyłem, że zaczynam przesiąkać tutejszą uprzejmością (chyba czasem trochę udawaną;) Wczoraj jakiś chłopak miał w firmie rozmowę kwalifikacyjną, a potem miał problem z opuszczeniem biura (nie jest to takie proste- krąży taki żart, że jest to ostatni test przed przyjęciem człowieka do pracy, czy sobie poradzi z drzwiami). Ja akurat byłem niedaleko, więc do mnie zamarudził, żebym mu drzwi otworzył. Cały uśmiechnięty (of course) otworzyłem mu drzwi (here you go) i jeszcze użyłem standardowego pożegnania piątkowego (hava a nice weekend). Jak rasowy anglik :P

Kolega mi coś odburknął pod nosem i poszedł, dowiedziałem się potem, że został świetnie oceniony na testach technicznych, ale nie zostanie zatrudniony z powodu słabych zdolności interpersonalnych...

Ponieważ był piątek, wybraliśmy się po południu służbowo do pubu. Rozmowa jakoś tak zeszła na finanse, i dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy. Jedna dziewczyna wychodzi za mąż, i okazuje się, że w Anglii jest niepisana zasada co do wartości pierścionka zaręczynowego. Powinien on być wart od miesięcznego do półrocznego dochodu interesanta:D Zapomniałem się tylko zapytać, czy chodzi o dochód brutto czy netto... Chyba tak i tak się nie opłaca. A druga kwestia, która mnie bardzo zaskoczyła, to że większość ludzi (w tym anglików) uważa Londyn za miasto zbyt drogi do życia. Popularne jest rozpoczynanie pracy w Londynie, ale większość ludzi się później wyprowadza, bo nie stać ich na utrzymanie rodziny (mieszkanie, dom) w Londynie.

Wracając do domu przeczytałem w Metrze (w gazecie i w wagonie zresztą też) rubrykę pewnego publicysty, który dzielił się wrażeniami z mieszkania bez współlokatorów (skończył właśnie 30 lat i zamieszkał sam). Tak więc, schemat jest taki: przyjedź do Londynu, zrób karierę mieszkając w jakiejś komunie, a potem na wieś:) I jakoś ludzie się z tym godzą...

czwartek, 15 listopada 2007

Fruit box

Muszę przyznać, że jeśli chodzi o poprawne odżywianie, to wyspiarze robią postępy. Mają taki program, 'Five a day', który propaguje jedzenie warzyw i owoców. Idea jest taka, żeby zjeść pięć porcji zdrowia w ciągu dnia. Soki też się liczą, tak więc na opakowaniu często jest logo programu i informacja, że wypicie szklanki liczy się jako jedna z pięciu porcji.

Poza tym wszędzie starają się upychać jakieś warzywa. Podczas lunchu można wybierać między frytkami a warzywami, w sklepach eksponują stoiska z warzywami i ogólnie wszędzie o tym trąbią. Oczywiście na wszystkim są tzw. nutrition facts, czyli kalorie, ilość soli, białka itp. w produkcie.

A w sklepie, który mijam w drodze do pracy sprzedają 'Fruit boxy', za 1 funta dostaje się banana, jabłko, gruszkę, dwie mandarynki jakieś śliwki i coś tam jeszcze. I o dziwo, sporo ludzi to kupuje. Zawsze myślałem, że próba przekonania społeczeństwa do zdrowszego odżywiania jest skazana na niepowodzenie, ale widać, że nie wszystkie zachodznie kraje podzielają gastro-katastrofę USA ;)

P.S. Spodobał mi się wczoraj komunikat w metrze- staliśmy jak to często bywa w tunelu:
'Ladies and gentlemen, boys and girls, we have a delay' :D
Poczułem się młodo.

P.S.2. Koło mojej stacji jest 'Gentlemans Hairdressers'.

sobota, 10 listopada 2007

British Empire

Ot tak na gorąco spisane.. dziś dalej próbowałem się dogadać BT. Zastanawia mnie, jak to jest, że Anglia jest taką potęgą. British Telecom, tutejszy opodowiednik TPSA działa chyba jeszcze gorzej niż nasz rodzimy potentat. Spędziłem już w sumie z 30 minut na rozmowach z konsultantami, nie wiem z jakiej dziczy ich rekrutują, ale ciężko się dogadać.
Internet w większości przypadków można mieć tylko po linii telefonicznej. Sieci kablowe nie mają w większości własnej infrastruktury, dzielenie łącza (typu sieci osiedlowe) też nie wydaje się popularne. Skandaliczna wręcz ( : ) jest mizerna oferta sieci komórkowych. Są tylko dwie opcje na internet bezprzewodowy z sieci komórkowej dla laptopów- niezbyt drogie, ale bardzo ograniczone (100mb / miesiąc). Aha, w ogóle prawie wszystkie oferty (poza najdroższymi) mają miesięczny limit pobierania.

Pod tym względem żyjemy w naprawdę postępowym kraju. Właściwie jak tą sytuacje zdiagnozowałem przyszło mi do głowy rzucić pracę i zostać dostawcą internetu drogą np. radiową :) Mój zapał skutecznie zgasił kolega Suflet, który stwierdził, że Anglicy nie dojrzeli nawet do tego, żeby mieć jeden kran z dwoma kurkami*, więc chyba nie pójdą na coś tak skomplikowanego :D

Z innych rzeczy, których chyba jeszcze nie pojęli to np. zalety izolacji. Poza tym, że ciepło ucieka wielgachnymi szparami, to jeszcze mają pojedyncze okna czasem osadzone bez izolacji. Zresztą jest to obserwacja Sufleta, który tutaj przepracował rok w biurze projektowym. Cóż, kto bogatemu zabroni.. Pewnie dzięki temu w Londynie rzadko jest śnieg :D

* - jeżeli by ktoś nie wiedział: kolejny cudowny wynalazek wyspiarzy- przy umywalkach często po jednej stronie jest kran z wodą zimną, po drugiej z ciepłą. Ja rozumiem, że idea jest taka, żeby sobie nalać wody do umywalki i potem w niej myć ręce (oszczędne), ale niech ktoś sobie sprobuje tak płukać twarz po goleniu, albo myć "na łabądka" (tm) :)

piątek, 9 listopada 2007

You & Tube

Ha! Mam konto! Okazało się to być prostsze niż myślałem.. albo miałem szczęście. Ciekawe jest to, że konsultant, który mi to konto zakładał, sam do końca nie wiedział czy się uda. Wpisał do systemu kilka podstawowych informacji, i cały czas przygotowywał mnie na to, że operacja nie będzie wcale taka prosta... Jednak sztuczna inteligencja w siedzibie banku potraktowała mnie łaskawie.

Zaskoczyło mnie to, że do bankowości internetowej nie stosuje się żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Jest jedno hasło i na tym koniec. Zapytałem się mojego konsultanta (który akurat przez przypadek był szefem placówki), czy to jest bezpieczne, na co on się uśmiechnął i powiedział "It is...".. ale bez przekonania (no bo i nie jest). Po czym dodał, że przez internet i tak nie można wykonywać operacji na kwotę większą niż 10k funtów (ponad 50 000 zł). Taaak. Uspokoiło mnie to.
W Polsce co jakiś czas różne magazyny podnoszą alarm, że ten czy inny bank ma słabe zabezpieczenia. Tutaj zwykłe hasło jest dość powszechne... Widać, Polska w niektórych dziedzinach wyprzedza 'kontynent'. Drugą taką dziedziną wydaje się być obsługa klienta. Ostatnio dzwoniłem w różne miejsca, próbując sobie załatwić internet oraz w sprawie opłat za gaz i prąd. Czekanie 5 minut na połączenie z konsultantem jest w normie. Pamiętam jak Telekomunikacja Polska wprowadziła błękitną linię, były dość długie czasy oczekiwania.. teraz jest dużo lepiej niż w UKeju. Mam za sobą także rozmowy z British Gas i prywatnymi dostawcami internetu, jest podobnie. Wydawałoby się, że hindusi w indiach są tani, ale najwidoczniej brytyjskie firmy są skąpe.

No dobrze, ale miało być szerzej o metrze. Wczoraj (tj. w czwartek) nie udało mi się wsiąść dokładnie dziesięć razy do metra :). Naprawdę myślę, że o Londyńskim metrze można by napisać nowelę. Zacznijmy od tego, że tuba ('the tube' jak mawiają anglicy) jest strasznie mała. Wagony mają kształ cylidrów, i w najwyższym miejscu mają jakieś 2.20 m. Tak więc, co wyższe osoby muszą jechać pochylone. W godzinach szytu panuje w metrze s t r a s z n y ścisk, chyba nie spotkałem czegoś takiego w Polsce. Drzwi zamykają się dosłownie 'na' pasażerach. Nie sposób się poruszyć. Człowiek czuje się jak Pringles w paczce, zwłaszcza ze względu na kształt wagonu.
Jeżeli jest trochę luźniej, można sobie poczytać którąś z darmowych gazet. Jeżeli się ich nie dostało przy wejściu, można je sobie skądś pozbierać (z siedzeń, 'parapetów' wagonu lub barierek przy schodach). Od czasu do czasu ktoś zbiera przeczytane egzemplarze na makulaturę. Inną ciekawostką jest to, że często kobiety jeżdżą do pracy w adidasach, i dopiero na miejscu przebierają buty na bardziej odpowiednie. I być może najważniejsze- w metrze panuje upał. Myślę.. że jakieś 20-25 stopni, niezależnie od pogody. Dzięki temu zawsze człowiek się zgrzeje. Londyńczycy chyba się przyzwyczaili, i potrafią przy 8 stopniach iść do metra tylko w koszuli, wiedząć że w Tubie będzie sauna. Jak oni to robią, że nie chorują?
Londyńskie metro jest stare, tak więc często pojedyńcze stacje lub linię podlegają remontom dezorganizując ruch. Niemniej, jest to chyba najbardziej efektywny środek komunikacji (i jaka frajda : )

środa, 7 listopada 2007

Pre paid

Wspominałem, że mam gaz i prąd na zasadzie pre-paid:D ? Mam odpowiednio kartę i czipa do licznika i jak mi się kończy muszę pójść do takiego kiosku i sobie doładować. I mogę znów grzać:) Bardzo praktyczny pomysł.. Chyba jest to dalsza konsekwencja braku zameldowania. Opłata nie jest już powiązana z adresem, bo się można w każdej chwili wyprowadzić i 'zniknąć', tylko z samym licznikiem. Wychodzi na to, że Anglia jest świetnym miejscem, jeżeli się chce pozostać niezauważonym...

Ja się na razie nie ukrywam, i jutro podejmę pierwszą próbę utworzenia sobie konta w banku. W drugiej kolejności przydałoby się zreaktywować linię telefoniczną w mieszkaniu, to także będzie nielada wyzwanie... Na szczęście prąd i gaz zawsze mogę mieć za gotówkę.. Dziwni Ci anglicy.

Podobno ten system działał już dawniej, tylko zamiast elektroniki były automaty na monety. Biorąc pod uwagę co polak potrafi zrobić ze swoim licznikiem, nie dziwię się, że nikt w polsce takiego systemu nie wymyślił :) Przy okazji zauważyłem, że anglicy niezbyt przejmują się montowaniem zamków w drzwiach. W polsce nawet do pustej piwnicy montuje się porządne zamki, a tutaj do domów są pojedyńcze zamki traktowane na zasadzie zatrzasku.. Wynika to pewnie z wyższego poziomu życia- żeby żyć w Londynie trzeba chyba wydać więcej niż się wyniesie w sprzęcie z przeciętnego mieszkania :) i się najwidoczniej nie opłaca.

Kolejną konsekwencją wyższego poziomu życia jest chyba to, że bardzo dużo londyńczyków stołuje się tylko na mieście. Hm, myślę, że to temat na dłuższy post, a teraz nie mam czasu, ale w Anglii mieszkanie to takie miejsce gdzie się głównie śpi. Widać to po wyposażeniu wynajmowanych mieszkań, po ich wykończeniu i po tłumach na ulicach :) W ciągu tygodnia, po godzinach pracy, w centrum ciężko się wcisnąć do jakiejś kawiarni czy jakichś restauracyjek. Nikomu się do domu najwidoczniej nie śpieszy... Ale to będzie w osobnym poście;)

wtorek, 6 listopada 2007

Keep left

I po kolejnym dniu pracy.. i znów raczej krótko. Wciąż nie wiadomo kiedy mógłbym mieć internet w domu. Brakuje mi czasu żeby dzwonić i się dowiadywać, poza tym obawiam się, że będą kłopoty ponieważ nie mogę się wykazać żadnymi rachunkami.. o tym już pisałem. Hm, trzeci post, a ja już nie pamiętam o czym pisałem odnośnie lokalnych obyczajów.. wspomniałem, że tu jeżdżą lewą stroną? ;)
No tak, to jest oczywiste, chociaż ma zabawne konsekwencje. Samochody jeżdżą drugą stroną, na rondach jedzie się w przeciwnym kierunku oraz wyprzedza prawym pasem a nie lewym... Ciekawe jest to, że chociaż ludzie trzymają się lewej strony (są nawet specjalne tabliczki o tym przypominające w korytarzach metra - keep left), to już wyprzedzają się 'lewym pasem'. Stąd na ruchomych schodach są tabliczki 'Please keep right' (żeby zostawić miejsce dla tych, którzy się śpieszą).
Trochę namieszałem, ale efekt tego jest taki, że w wąskich tunelach osoby idące powoli starają się trzymać prawej strony lewej części przejścia :), i wpadają na tych z naprzeciwka :)

W praktyce to nie ma wielkiego znaczenia, bo albo jest mały ruch, albo wszyscy idą z/do pracy, i jest tłum. Fajne jest natomiast to, że ludzie trzymają się tej prawej strony.

A tak naprawdę do metra nie ma się co śpieszyć, bo i tak człowiek wsiądzie 'może' do trzeciego składu, który podjedzie (poprzednie są i tak przepełnione :) Huh, światło mi wyłączają, chyba sobie pójdę...

poniedziałek, 5 listopada 2007

The beginning

No dobrze. Już mineły dwa dni : ) Trochę było przygód na początku, w sumie nic wielkiego, ale w końcu miekszam 'gdzieś'. Mieszkanie jest świeżo po remoncie, co jeszcze gdzie niegdzie widać, ale już jest coraz lepiej. Nic tak nie czyni miejsca bardziej swoiskim jak brudny kubek po herbacie w kuchni :)

Tak więc jestem już po pierwszym dniu w pracy. I taka ciekawostka, jeśli chodzi o formalności. Nie ma obowiązku meldunku, niemniej gdzie człowiek nie pójdzie, to chcieli by mieć jakieś potwierdzenie istnienia.. służą ku temu wyciągi z konta (adres) i np. rachunki za gaz lub wodę:) Jest to dość zabawne, ale aby mieć komórkę na abonament trzeba sie zazwyczaj wykazać przemieszkaniem jakiegoś czasu w Anglii i tym, że się płaciło jakieś rachunki, zarabiało etc.
Z jednej strony państwo nie ingeruje, z drugiej trzeba tachać ze sobą wszędzie te dowody egzystencji :) Nie wspominając o typowych paradoksach biurokracji (żeby wynajać mieszkanie, zazwyczaj rządają wyciągów z konta, żeby mieć konto, trzeba się wykazać mieszkaniem : ).

Mam nadzieję, żę mnie firma wspomoże w moich staraniach... ;)

No, na razie tyle, internetu w domu wciąż nie mam, nie wiem kiedy będzie.. do tego czasu pewnie nie będę się zbytnio wysilał :)

piątek, 2 listopada 2007

So it came to pass...

No i stało się. Decyzja przyszła mi dość ciężko, ale zgodnie z naprędce wymyśloną zasadą - działaj -> myśl wybieram się do Londynu. Jak dobrze pójdzie, to nawet będę miał gdzie mieszkać :D

Dla urozmaicenia, higieny psychicznej a przede wszystkim dla znajomych ( :P ) powstaje ten oto blog. Mam zamiar umieszczać tutaj swoje refleksje, wieści i tym podobne atrakcje. Później pojawią się może zdjęcia, i kto wie co jeszcze. Wstępnie mam zamiar aktualizować go dwa razy w tygodniu, co z tego wyjdzie- okaże sie. Zapraszam wszystkich do komentowania : )
Dla zachowania przyzwoitości, komentarze będę moderował :)

Pozdrowienia, póki co jeszcze z Polski........