czwartek, 20 listopada 2008

Rivers of Babilon

Dochodzę do wniosku, że w Londynie człowiek jest ciągle zabiegany, więc chyba się przestanę usprawiedliwiać... Zwłaszcza, że wydawało mi się, że tyle rzeczy robię, a jak mam napisać coś o nich, to nic mi nie przychodzi do głowy ; )

Dziś byłem na tymczasowej wystawie poświęconej Babilonowi (miastu) w British Museum. Ogólnie jestem trochę rozczarowany. Tak naprawdę kilka sal (a w zasadzie to jedna podzielona na działy), ot dwa lewki z kafelków, 5 tabliczek glinianych i parę znaczków pocztowych... no dobrze, było tego trochę więcej, ale nic specjalnego. Nie oczekiwałem, że ściągną oryginalną bramę Isztar (którą i tak widziałem w Berlinie :P) albo zbiory praw Hamurabiego na tabliczkach (które przypadkiem widziałem w Paryżu) tudzież oryginał Wieży Babel Breughela (którą widziałem... a musiałem sprawdzić, w Wiedniu), ale chyba jakieś tabliczki mogliby przywieźć, co nie? No dobrze, wydało się, jestem zmanierowanym przemądrzalcem, który na siłę udowadnia jak to ciężko mu dogodzić : ) Za to wreszcie sobie porządną książkę o Historii Starożytnego Wschodu kupiłem. Ciekawe czy przeczytam choć rozdział (e, droga była, więc z moją Krakowską naturą przynajmniej jeden rozdział przeczytam).
Oczywiście, i tak sporo rzeczy się dowiedziałem. Np nie kojarzyłem, że ten biblijny Daniel (ten od rzucania lwom na pożarcie i tłumaczenia snów, ale nie tych Faraona, bo to był chyba Józef) parał się z Nebuchadnezzarem II(w angielskiej pisowni), którego imieniem ochrzczony był statek Morfeusza w Matrixie : ) Jak to się pięknie wszystko wiąże... Aha, był też nazywany niszczycielem narodów, chyba za podbój Jerozolimy (chociaż, tutaj taka mnie refleksja naszła, ze wszystkich wrogów narodu żydowskiego on był chyba jedynym, który ich nie wyganiał/niszczył tylko porwał ze sobą), k t ó r y to pseudonim był pierwowzorem dla postaci Liney, niszczycielki światów, w Gwiezdnych Wrotach (serialu). No proszę, kto by pomyślał, że mam tak szeroką wiedzę w tak istotnych kwestiach.
A jeszcze jedna ważna informacja mi się przpypomniała, butelka szampana o pojemności 15 litrów (20 zwykłych butelek) jest nazywana Nebuchadnezzarem. Myślę, że to też może mieć związek z jego przydomkiem.

Słyszałem o tym już wcześniej, ale tam były zdjęcia: Amerykanie sobie obóz rozbili w Iraku tuż przy ruinach Babilonu. Jak się można domyśleć, 2000 żołnierzy i sporo ciężkiego sprzętu nie pogłębiły naszej wiedzy na temat tego miasta... Przykre. Saddam też się nie przejmował i odbudował sobie wszystko po swojemu.

Oczywiście cały ten stres związany z utratą dziedzictwa kulturowego (cywilizacyjnego) trzeba było spłukać, co też uczyniliśmy z towarzyszącymi mi osobami w jakiejś knajpie Filipińskiej. Okazuje się, że mąż koleżanki z pracy pracuje w ... London Underground! Przez ponad godzinę męczyliśmy go o różne rzeczy. Naprawdę uważam, że metro jest pod względem turystycznym nie-do-eksploatowane. Northern Line, przy której mieszkam, ma na długim odcinku równoległy tunel (miał zwiększyć przepustowość), który w części jest pusty, a w reszcie budują niewidzialne Astony Martiny (są tam pomieszczenia Ministry of Defence). O tym, że pod moją stacją jest gigantyczny bunkier to chyba wspominałem kiedyś. Natomiast nie wiedziałem, że tunele są ciągle odwadniane. Często jak są ulewy to niektóre nitki zamykają, ale mój informator twierdzi, że ciągle są uruchomione pompy. Są one naprawde konieczne, do tego stopnia, że jest awaryjna trakcja i elektrownia, która w wypadku awarii sieci energytycznej może utrzymać oświetlenie w tunelu i owe pompy. Aha, chyba nie przekonuje ludzi do korzystania z metra w ten sposób... Dowiedziałem się także, że moja linia jest najbardziej obłożoną, i że jest przez pracowników nazwana Misery Line. W godzinach szczytu kursuje 90 składów, co jest o tyle ciekawe, że jest tylko 50 stacji (składy jeżdżą co minutę). Jest to bardzo problematyczne w przypadku awarii, ponieważ w każdej chwili prawie połowa składów jest w tunelach!

Jeszcze dużo innych ciekawostek opowiadał, ale może spiszę je innym razem... Ostatnio mało sypiam, a zapowiada się znów długi piątek ;)

Aaa, zwłaszcza, że biegałem dziś: ) Po Hyde Parku. Lokalizacja mojej pracy ma swoje zalety... można sobie wyskoczyć na rundkę po Hyde Parku jak się raporty wieszają; ) Jutro nie będę mógł chodzić...

środa, 5 listopada 2008

The best time to plant a tree was 20 years ago. The second best time is today


Mam roczek! Roczek w Lądku! Nie wiem jak to liczyć, ale tak czy inaczej, dokładnie rok temu przyleciałem. Z tej okazji dedykuję tytuł posta wszystkim na rozstajach, tych geograficznych i tych metaforycznych.

wtorek, 4 listopada 2008

Simple life

Jak zwykle byłem zajęty. Odwiedziłem Hiszpanię, głównie po to, żeby się przekonać, że chyba się wszędzie lepiej (czysto pod względem jakości życia) żyje niż w Londynie :) Kolejna porcja różnic: Londyn jest za duży. Jak "powszechnie wiadomo"(używając ulubionej przez polskich polityków retoryki), Londyn jest bardzo dużą wiochą. Ciągnie się kilometrami, ale budyneczki są niewielkie. Pod względem gęstości zaludnienia jest np. za Madrytem i Atenami. Oczywiście, przy tego typu miastach trudno jest określić granice, ale wydaje mi się, że cała aglomeracja Londyńska jest naprawdę jedną całością. W dużo większym stopniu np. niż Katowice i Śląsk. Gęstość zaludnienia Londynu waha się w zależności od źródła w granicach 4700 do 5100 ludzi na km^2. Jest to mniej niż NY albo Moskwa (odpowiednio 10500 i 9500). Co prawda Warszawa ma tylko 3300, ale jest dużo mniejsza. Dlatego uważam, że powinno się wprowadzić nowy wskaźnik demograficzny - ilość mieszkańców przez powierzchnię miasta^2. W bardzo dużym mieście praktyczna gęstość zaludnienia jest dużo mniejsza, w tym sensie, że jak się chce ze znajomymi na piwo wyskoczyć, to zawsze są za daleko ;) Może w wolnej chwili przeliczę to dla różnych metropolii i zobaczę co z tego wynika. Tak więc niezupełnie nowy wniosek (i nie mój w sumie, tylko Sufleta), że to źle wpływa na jakość życia, jeżeli statystycznie znajomi mieszkają 40 km od siebie (w różnych dzielnicach).

Ale wracając do tytułu. Tak sobie dziś pomyślałem, ludzie w Polsce narzekają, że życie jest skomplikowane. Że w takiej Anglii to sobie człowiek spokojnie zarabia, wychodzi czasem na piwo, ogólnie prowadzi proste życie na luzie. Wspomniałem już kiedyś o załatwianiu różnych spraw przez telefon, albo o wymianie maili z nie-anglojęzycznymi panami konsultantami. Chociaż, to fakt, że można (niestety trzeba) załatwić prawie wszystko przez telefon. Dziś mnie inna rzecz zastanowiła. Jak już kiedyś wspomniałem (wspomniałem?) w Anglii działa coś takiego jak drabina nieruchomości (property ladder). Trochę mi to przypomina taką grę planszową w życie, którą dawno dawno temu gdzieś miałem. Taki pionek, czyli Anglik, zaczyna na jakimś polu i się potem przesuwa po planszy, zdobywając wykształcenie, kupując pierwszy garaż, potem drugi, potem one bedroom etc (to już o życiu, nie o grze). Każdy jest z tym pogodzony, że jest to właśnie rodzaj gry. Trzeba czasem ryzykować, czasem się uda i człowiek jest pole dalej, czasem przyjdzie Credit Crunch i cofa się na start. Nie jest to prosta gra, z państwem manipulującym stopami procentowymi i bankami tworzącymi nowe produkty kredytowe (np. kredyt interest only, w którym płaci się tylko odsetki). Ja tam w nieruchomości inwestować nie planuję, ale jestem akurat w temacie, a dziś mój bank mnie dodatkowo próbował wciągnąć. Otóż, po co człowiekowi jest karta kredytowa? Wydawać by się mogło, że po to, żeby czasem kupić coś na kredyt... ale nie! Karta kredytowa, to jedna z metod zbijania punktów kredytowych (kredytek?) w grze 'Twoje życie'. Okazuje się, że większość moich znajomych intensywnie używa kart kredytowych, ale nie dlatego, że im brakuje gotówki. Pracują nad swoją oceną kredytową, i robią to z systematycznością godną lepszej sprawy. Jest to dość skomplikowane, bo brak kredytów zmniejsza szansę na kredyt hipoteczny, z drugiej strony zbyt gorliwe spłacanie pożyczek sprawia, że banki nie zarabiają i są mniej skłonne udzielać kolejnych pożyczek... Nawet jeżeli ktoś nie planuje zakupu domu musi uważać, bo przez pierwsze kilka lat swojej obecności na rynku kredytowym może sobie zszargać opinię na całą dekadę. A problemów decyzyjnych jest więcej, np. w jednym poradniku wyczytałem, że warto zachować rozdzielność majątkową w małżeństwie, jeżeli jeden z partnerów ma gorszy 'credit rating', tak żeby to drugie mogło w razie czego brać kredyt... A do tych ratingów liczy się mnóstwo rzeczy, np. opłacanie rachunków za telefony, karty lojalnościowo/kredytowe wydawane przez sklepy itp itd (albo np zarejestrowanie się na listach wyborczych).

Wydaje mi się, że wiele dziedzin życia jest tutaj tak naprawdę dość skomplikowana. W Polsce też się teraz zaczynają takie atrakcje, jak ubezpieczenia (zdrowotne, samochodowe i inne) z 'różnymi zakresami' usług, z bonusami w postaci mil lotniczych, punktów lojalnościowych, łączone usługi (telefon komórkowy, telewizja kablowa i ubezpieczenie w jednym) itp itd. W metrze jest np więcej reklam serwisów porównujących ubezpieczenia samochodowe, niż samych ubezpieczycieli. Walka o klienta przeniosła się już do meta-usług, czyli usługiwaniu w korzystaniu z usług... A jak się piec zepsuje, to trzeba czekać 3 tygodnie ;)

Właściwie Anglicy, tak ćwiczeni od młodości, powinni być strasznie zaradni. Aha, tzn. raczej byliby, gdyby za tym wszystkim nadążali.

poniedziałek, 13 października 2008

Hampton Court

Tak, pamiętam, że wciąż nie było pierwszej części o Glasgow... Będę trzymał czytelników w napięciu.. jak Mickiewicz... a potem i tak jednej części zabraknie ;)

Ale teraz będzie o różnych drobiazgach, m. in. o Hampton Court. Na początek kilka zasłyszanych/przeczytanych refleksji o kryzysie finansowym (tak, wciąż mam pracę, nie mogę powiedzieć ile straciliśmy, ja osobiście straciłem póki co 70p, ale mam zamiar zrobić porządek w pokoju). Pierwsza obserwacja brzmi, że banki mają problemy, bo były zbyt duże żeby dobrze nadzorować swoją działalność. I co w związku z tym robią? Łączą się w większe banki! A druga myśl (z The Daily Mash - bardzo fajnej strony satyrycznej) brzmi następująco: ratowanie banków polega na pożyczeniu im miliardów należących do obywateli, tak żeby mogły one pożyczyć te pieniądze z powrotem obywatelom, ale z procentem.

Z innej beczki. Przeczytałem ostatnio, że szkoły płacą ponad 2 mln funtów rocznie odszkodowań, za wypadki, które się na ich terenie wydarzyły. Były podane różne przykłady, jakiś chłopczyk za skręconą kostkę dostał 17 tyś funtów, ktoś inny 12 mln za wstrząs mózgu wywołany potknięciem się o krawężnik (a w zasadzie upadkiem będącym owego potknięcia się konsekwencją)... Jak tak dalej pójdzie, to dzieci się będą uczyć w domu, bo państwa nie będzie stać na odszkodowania. Ciekawi mnie też, czy jak się dziecko poślizgnie w domu, bo tata (a co! równouprawnienie!:) umył podłogę, to czy może się domagać odszkodowania? Odszkodowanie wypłacili by pewnie rodzice samym sobie, jeżeli dziecko jest niepełnoletnie. Przykre byłoby natomiast, jeżeli rodzice, jak obecnie banki, nie mieli by odpowiedniej płynności finansowej i by musieli naliczyć sobie odsetki. Może by się dało je odliczyć od podatku?


Dobrze, może jednak o Hampton Court. Jest to w zasadzie jeszcze średniowieczny pałac, raptem 20 km od centrum Londynu. Odremontował go sobie Thomas Wolsey (minister Henryka VIII kardynał Yorku czy tak jakoś) na początku XVI wieku, ale jak to w bajkach bywa szybko się królowi znudził i tak w Hampton Court zaczął balować król. Sporo z owych czasów się zachowało, łącznie z Wielką Halą (bawialnią?), w której stołował się dwór w XVI wieku, i komnaty królewskie. Komnaty nigdy nie były wyjątkowo umeblowane, po to, żeby się cały motłoch (tzn. dwór) w nich mieścił. Zwiedzać można pokoje Henryka VIII oraz Willima i Mary, jak ktoś chce wiedzieć więcej to polecam Wikipedię; ) Ten pierwszy przeżył w nim kilka swoich żon. Którąś tam też wysłał na szafot (za zdradę stanu, tzn. niewierność, ponoć do dziś straszy po korytarzach). Wspomnę jeszcze o ogrodach, które nie są nieuporządkownane zgodnie z angielską tradycją. Znajduje się w nich najstarszy labirynt z żywopłotu i chociaż nie wydaje się duży, to trzeb się trochę nachodzić... Aha, i chwalą się też najstarszą i największą winoroślą. Obrasta niewielką szklarnię, ma 230 lat, ponad 36 m długości i rodzi 200-300 kg winogron, które sprzedaje się zwiedzającym (oczywiście w sezonie). Fajne fajne, niech się cieszą rekordami póki mają, bo słyszałem, że niedługo w będą musieli konkurować ze Stadnikami ;)

I jeszcze dwa zdjęcia na koniec... Trochę było ludzi, ale ogrody są dość spore i się jakoś to wszystko rozlazło.



piątek, 3 października 2008

[interpost]

Londyńska policja zupełnie straciła głowę. Szef Metropolitan Police, sir Ian Blair podał się do dymisji. Chyba trochę z powodów politycznych, trochę z nieudolności.. pewnie się będą kłócić w mediach czemu i czy dobrze się tak stało.

A tu ciężkie czasy idą... dzisiaj kolega do pracy się spóźnił- paręset metrów od pracy natrafił na barykadę. Pod ambasadą Arabii Saudyjskiej znaleziono dziwną paczkę. Chciał ją okrążyć inną przecznicą, ale znów natrafił na barykadę... a gdy się chciał wrócić, okazało się, że już też nie może ; ) Oczywiście okazało się, że w pudle były śmieci (z drugiej strony, cokolwiek by tam nie było, po zdetonowaniu całej paczki będzie śmieciami :D). Ot takie uroki życia w centrum Londynu... robota kolega nie widział, ale eksplozję (wysadzanie paczki) słyszał. Ja niestety w związku z kryzysem do pracy przychodzę wcześniej, więc mnie takie atrakcję omijają.

Co do ekonomii, to twierdzą, że apogeum nastąpi pod koniec 2009, czyli jeszcze trochę stresu przed nami. Różne takie wykresy oglądam, fajnie kolorowo w końcu. Np, wykres oprocentowania, na które banki miedzy sobą pożyczają sobie pieniądze (LIBOR). Do sierpnia wszystkie pożyczały sobie na 2%, odkąd Lehman padł to jest to 3.9 do 4.8. Wiadomo kto może zniknąć ; )

A National Gallery będzie pokazywać 50kg posąg Kate Moss ze złota. Może się przejdę zobaczyć... szukam zdjęcia, ale nie mogę znaleźć. No, nic specjalnego, chyba, że faktycznie cała jest ze złota. Ot jakieś 3,3 mln zł Kate Moss... Posąg kosztował ponoć 7 mln (może złoto lepszej próby?), autor oczekuję, że będzie wart 40 mln. Nie, może lepiej nie skomentuję...

Muszę wreszcie odespać te wszystkie atrakcje ;)

poniedziałek, 29 września 2008

New places, new faces; Glasgow, part 2

I kolejny aktywnie spędzony tydzień. Miałem gościa, i muszę przyznać, że Londyn jest bardzo pociągający, jak się go nie ogląda samemu...;) Ale zacznę od końca, stąd od razu Glasgow 2.

Było chłodne niedzielne popołudnie... słońce zachodziło nad nowoczesną bryłą terminalu krajowego w Gatwick. Mój samolot był jak zwykle opóźniony, i siedziałem w poczekalni z niewielkim tłumem profesjonalistów (lot BA) równie znudzonych jak ja, przedzierając się przez kilogramy makulatury nabytej w kolorowym kiosku. Przyglądałem się samotnym pasażerkom

yyy no dobrze, może lepiej tu pozostanę przy blogu, a najwyżej kiedyś napiszę 'Samotność w sieci (lotniczych połączeń międzynarodowych)'. Chciałem zacząć od makulatury. Nudziło mi się, więc kupiłem Sunday Times (musiałem sprawdzić, czy mam jeszcze po co do tego Londynu wracać:P). Mam ten 'stos' teraz obok siebie. Wygląda jak tygodniowy zestaw gazet zainteresowanego polityką polaka. Już na lotnisku pozbyłem się zestawu reklam (3 niewielkie katalogi, kilka pojedynczych kartek i ok 5 niewielkich ulotek). Od razu też wyrzuciłem dodatek sportowy (w końcu byłem niedawno na dniu sportu, kopnąłem dwa razy piłkę, mam dość na miesiąc). Pozbyłem się także przewodnika po cenach nieruchomości w szkocji. Właściwie, teraz trochę żałuje, ale już tam gdzieś został. Odłożyłem też na później główną część gazety, która jest jest chyba 'dłuższa' od rzepy, ale za to węższa (ot taki dziwny podłużny kształt). Chyba chodzi o to, żeby ją złożyć dwa razy (wzdłuż i wszerz) i akurat można ją w metrze wcisnąć między czyjść łokieć i głowę.
Dodatek o branży technologicznej był dość ciekawy, w nim znalazłem schowany dodatek turystyczny, głównie reklamy. Motoryzacyjny jest fajny, zwłaszcza, że pisze do niego Clarkson. Schowana w nim wkładka o energii i karierach w energetyce jest chyba sponsorowana przez BP, ładne zdjęcia. Część kulturalna przypomina trochę Wysokie Obcasy, ale ma 80 stron. Przeczytałem wkładkę biznesową, utwierdziła mnie w przekonaniu, że nikt nie ma pomysłu dokąd zmierzamy (dlatego ograniczają się do sprawozdania z najnowszych wydarzeń, właściwie bez komentarzy). Nie wiem na co komu jeszcze w tej sytuacji dodatek o pieniądzach, skoro wszystkie gdzieś wyparowały... Ciekawa była część Ecosse (ponoć Szkocja po francusku i jakiemuś tam jeszcze), w której po 15 minutach udało mi się znaleźć Clarksona felieton... No i nie wspomniałem chyba tylko jeszcze o dodatku 'style' (115 stron mody męskiej) i The Sunday Times Magazine, kolejne 80 kolorowych stron z wszystkim tym, co nie zmieściło się gdzie indziej.

Patrząc na ten stos papieru, przestaję się dziwić, że Anglicy wychodzą na śniadanie ok 14, albo w ogóle cały weekend w domu spędzają. No chyba, że czytają od deski do deski, wtedy muszą wziąć tydzień wolnego. W sumie będzie pewnie ok 350-400 stron do przeczytania (no dobra, większość z tych 275 stron magazynów to reklamy).

Akurat zdjeć z Glasgow sobie nie przegrałem, więc na razie wrzucić nie mogę. Glasgow mi się podobało- nie ma takich tłumów w metrze (trzy wagoniki i jedna linia : ). Dużo przestrzeni.. pagórki z panoramą miasta... Chyba wciąż się nie przekonałem do życia w Londynie :) Postaram się umieścić jakieś zdjecia. Trochę sprawia wrażenie prowincji, ale jest to bardzo miłe wrażenie.

Hm.. na razie tyle, ciąg dalszy w części pierwszej :)

piątek, 26 września 2008

Sports day

Króciutko. Jak pisałem, mam aktywny tydzień. Dziś miałem firmowy 'sports day'. Mile spędzony wieczór... rywalizowaliśmy z 16 drużynami w kilku niezbyt skomplikowanych konkurencjach, i, o dziwo, drużyna, w której byłem zajęła 2 miejsce!! O dziwo, bo zazwyczaj moje członkostwo jest gwarancją porażki :) ale m. in. dzięki pewnemu amatorowi tenisa, który nieźle sobie poradził z zawodnikiem, który kiedyś był w pierwszej piątce najlepszych zawodowców na świecie, dzięki pół-zawodowemu piłkarzowi i sprawności reszty drużyny, będę sobie mógł zaprojektować własną torbę nike ('wow'). Ale wieczór był bardzo miły, jedzenie naprawdę dobre, szampan już tak sobie ale ok (z tego wynika, że fundusz hedgingowy, w którym pracuje się wciąż nieźle trzyma), nawet szefowie byli...

Oczywiście wydarzenie było charytatywne, tak więc coś dobrego z tego też wyniknie... Poza tym, że ludzie się naprawdę integrują, i czują związani z firmą mimo ciężkich czasów.

Aha, i uścisnąłem ręcę złotej medalistce w żeglarstwie (brytyjka). Niestety, nie pamiętam jak się nazywa... Shame on me!

sobota, 20 września 2008

Les Miserables

No i się znów uzbierało- aktywny tydzień miałem (mam). Najpierw trochę tak... o świecie, i w ogóle. Jak pewnie niektórzy już słyszeli, mamy kryzys finansowy. Co prawda nie do końca wiadomo, czy wziął się z miliardowych premii rekinów finansjery, ze spekulacji podstępnych kapitalistów czy też rynki kapitałowe załapały 'to' od kredytów...
Londyn finansami żyje, więc ludzie jakby ociupinkę smutniejsi w metrze (no chyba, że to jesień). Tydzień temu wyglądało nieciekawie, ok 10 tyś ludzi w samym Londynie praktycznie pakowało manatki, prognozy mówiły o 100 tyś w skali kraju (w samym tylko sektorze finansowym). Ale teraz jest trochę lepiej, media znalazły sobie inne tematy... tak sobie pomyślałem, że epidemia SARS (albo ptasiej grypy) specjalistom musiała się wydawać końcem świata. Trochę tak teraz mieli bankierzy.

Tak czy inaczej, na zapas się nie ma co martwić, zobaczymy co będzie po 2 października, a póki co z innej beczki: nawet chyba w Polsce podawali wiadomość o najmłodszym terroryście. Chłopak miał chyba 18 lat, i jakieś instrukcje z internetu pościągane. Udowodnili mu też, że kiedyś z kimś gadał przez internet... Chyba dostał 5 lat. Zdecydowanie w złą stronę zmierzają.

I na koniec, kolejny musical! Byłem wczoraj na Les Miserables, czyli chyba Nędznikach Hugo. Jest to jedno z głośniejszych przedstawień, grają je w Londynie od 1985 roku. Sam teatr w którym jest wystawiany nie robi wielkiego wrażenia- taki teatrzyk raczej. Całość trwa 3h, i jest podzielona na dużo scenek, w które zapakowana jest cała historia. I właśnie zmiany scenerii są niesamowite. W ciągu kilku sekund znika uliczna barykada i pojawia się wnętrze gospody. Do tego scena jest obrotowa co jest wykorzystywane w niesamowicie kreatywny sposób. W pewnym momencie 'lud wspina się na barykadę, która zaczyna się kręcić, i widz patrzy na scenę z perspektywy kamery, która śledzi wspinających się ludzi, przechodząc wraz z nimi barykadę a potem ukazując ją z drugiej strony... A druga scena, która na mnie zrobiła chyba jeszcze większe wrażenie, to skok jednego z bohaterów z mostu. Makieta mostku została opuszczona z sufitu, aktor na nią wchodzi (jak już jest na podłodze), po czym przechodzi balustradę (staje na podłodze), i nagle 'skacze', w tym samym momencie most leci do góry, a podmuch powietrza z dołu podwiewa mu płaszcz. Sekundę tak 'leci', po czym wpada do 'wody', światło zmienia się oddając taki migotliwy mrok głębin, bohater się chwile wije i w końcu tonie. Wyglądało to niesamowicie realistycznie, chociaż praktycznie nie ruszył się z miejsca.

Cóż, pobyt w Londynie bez wizyty na West Endzie jest stratą czasu ;) Jeżeli się ktoś wybiera to służę poradą. A, i może w końcu coś więcej zdjęć wrzucę, bo była u mnie z wizytą piękna pani fotograf :)

wtorek, 16 września 2008

Liberties: Section 44 stop and search

No i mam za swoje- marudziłem tyle razy na podejście państwa do obywatela i mnie dopadli : ) Na razie nic wielkiego, ot spisali i przeszukali, w sumie to bez powodu. Widać, wyglądam na groźnego terrorystę.

Zawsze się zastanawiałem, po co czasem na stacji jest tyle policjantów (i policjantek), którzy wyglądają jak by się nudzili. A czasem kogoś spisują, i wtedy się zastanawiałem za co?

Zgodnie z paragrafem 44 (ustawy o przeciwdziałaniu terroryzmowi) można przeszukać obywatela, i to bez wymówek w postaci 'uzasadnionego podejrzenia, iż jest on terrorystą'. Nie wiem czy w moim przypadku takie podejrzenie byłoby uzasadnione, miałem plecak (jak połowa ludzi dookoła) i śpieszyłem się (jak wszyscy w Londynie). Grzecznie zostałem poproszony na bok, dokładnie wypytany i (już trochę mniej dokładnie) przeszukany. Chociaż powołali się na wyżej wspomnianą ustawę, zostałem zapytany czy posiadam jakieś ostre przedmioty. Najwidoczniej w wyniku tych wszystkich programów kulinarnych gotowanie stało się ulubionym hobby nastolatków, tak więc zawsze chodzą odpowiednio wyposażeni. I np. wybierają się do innej dzielnicy coś (komuś) zgotować. Tak czy inaczej, trochę mnie irytuję, że zostałem przy tej okazji spisany, oczywiście 'tylko w celach statystycznych', ale zawsze. Może powinienem się byłem wykazać większą asertywnością, ale śpieszyłem się, poza tym jak wspominałem, ostatnio przymknęli jakichś nastolatków za brak kooperacji (która to czynność podpada pod odpowiedni paragraf ustawy).

Hm, doczytałem w internecie, w sumie nie dopełnili wszystkich formalności (policjant się chyba nie przedstawił na ten przykład). Dowiedziałem się także, że nie musiałem podawać imienia i nazwiska, chyba że by istniało uzasadnione podejrzenie bla bla bla. I oczywiście, że brak kooperacji jest wykroczeniem (przestępstwem? offence) karalnym aresztem. Trochę teraz żałuję, że jednak nie poczekałem na protokół z przeszukania (śpieszyło mi się), miałbym pamiątkę.

Taaa, bo UK to nie jest jakiś dziki kraj, w którym można bezprawnie z obywatelem robić co mu się podoba. Można to robić zgodnie z literą prawa... Aha, jeszcze kiedyś chcieli wprowadzić 42 dni aresztu bez postawienia zarzutów w przypadku 'podejrzanych o terroryzm'.

środa, 10 września 2008

LHC


Dziś uruchomiono LHC. Jeżeli ktoś chciałby wiedzieć więcej, to polecam rapowany skrót na ten temat ; ) http://www.youtube.com/watch?v=j50ZssEojtM

Z dziewczyną, która tam rapuje był nawet wywiad na BBC. Niestety nie wiem co mówiła, bo nie miałem na siłowni słuchawek, rowerek ma wbudowany telewizor, ale bez głośników. Zaskakujące jest to, jak wielkim newsem było to w tutejszych mediach. Nie mam porównania z Polską, ale tutaj temat przewijał się wszędzie przez cały dzień.

Właściwie, to chyba nie jest zaskakujące, ale tutaj gazety i stacje telewizyjne zajmują się mniej polityką niż w Polsce (a zaskakujące nie jest, bo bardziej się raczej nie da). Bardzo lubią katastrofy, ale już np wpadki rządów są podawane dość skrótowo. Może tyle ich już było, że się ludzie nie przejmują? Ostatnio znów wyciekły jakieś tajne dane obywateli... Jest to o tyle zabawne, że z powodu braku dowodu osobistego (co by obywatel się czuł lepiej), dane osobowe właściwie mają moc sprawczą w bardzo wielu kwestiach. Osobę identyfikuje się na podstawie adresu i ewtl. nazwiska panieńskiego matki. Z takim zestawem można już komuś naprawdę napytać biedy :) Odłączyć prąd, zmienić abonament telefoniczny itp.

No i oczywiście co chwila te dane wyciekają stresując ludzi... Jednocześnie, w związku z zagrożeniem terroryzmem postulowane są nowe bazy danych, zbiory itp itd. No naprawdę nie wiem co to z nimi będzie...

A, takie dwa przykłady z ostatnich dni, jak to się prawo tutaj panoszy. Jakaś gmina nakazała rewidować wszystkich samotnych dorosłych w parkach, bo jeżeli się tak szwenda bez celu, to może być pedofilem. Wyszło to na jaw, kiedy zatrzymano jakichś aktywistów przebranych za pingwiny (greenpeace). Policjanci uznali to za podejrzane. A druga historyjka, to jak dorwali chłopca, który rozwieszał ogłoszenia, że mu kot zaginął. Zakwalifikowano to pod tzw. ASBO (Anti Social BehaviOur), które można wydać w przyśpieszonym tempie (taki pierwowzór sądów 24h). Ostatecznie bandyta się wymigał... Hm, i jeszcze coś mi się przypomina, o zatrzymaniu dwóch nastolatków na podstawie ustawie o zwalczania terroryzmu, ale nie pamiętam szczegółów... No, używają sobie jak mogą.

niedziela, 7 września 2008

Time out

Halo halo!

Chyba bez zapowiedzi, ale postanowiłem sobie zrobić urlop. Ot, zmoknąć, zmarznąć, zmęczyć się, nie wyspać itp itd, czyli to co ludzie robią na wakacjach (hm, Londyn jest świetnym miejscem na wakacje). Tak więc przez 2 tygodnie włóczyłem się po morzu, obyło się bez katastrof, tylko raz nas holenderski WOPR ratował, ale nie było zagrożenia życia. Mamy nadzieję, że szkody na jachcie pokryje ubezpieczenie. Ale, jak to mawiał mój nauczyciel matematyki: najważniejsze, że wszyscy są zdrowi (i dodawał, że reszty się można nauczyć).

No ale już wróciłem do codziennych absurdów życia w Londynie. I w sumie nic nowego- w mediach chyba sezon ogórkowy, więc wałkują walkę z przestępstwami i biadolą nad upadkiem obyczajów młodzieży angielskiej. Mnie intryguje ten drugi temat. Jak wiadomo, od wielu lat w Anglii starają się wyperswadować młodym upijanie się do nieprzytomności, i mają coraz ciekawsze pomysły (i coraz mniejszą skuteczność). I tak ostatnio wymyślili, że wszystkiemu winne jest radio.
Otóż, jak wykazały badania naukowców (aczkolwiek należy podkreślić, iż byli to naukowcy brytyjscy, imperialni, których zdolności na pewno mają się nijak do badaczy radzieckich, co stawia wartość wyników pod znakiem zapytania), DJ radiowi promują alkoholizm! Przeanalizowano 1200 godzin programów radiowych i aż 703 fragmenty odnosiły się do alkoholu! W opublikowanym raporcie zostaje stwierdzone, że aż 3/4 cytatów zachęca do picia, przy czym 13% zachęca do n a d m i e r n e g o picia. Za to dość dobrze trzyma się radio publiczne, w BBC prawie połowa komentarzy była neutralna albo zniechęcająca do nadużywania.

I teraz, przynajmniej w moim mniemaniu, rodzynek cytowany w różnych mediach. Otóż panu Chrisowi Moylesowi (on akurat jest wyjątkiem w BBC) udało się (tutaj przyjmujemy zbulwersowany wyraz twarzy) mówić o alkoholu w sumie przez 74 sekundy w raptem (!) 3,5h programie!! To zakrawa na pranie mózgu! I podają następująca wymianę zdań (w wolnym, nieudolnym tłumaczeniu):
Gospodarz próbuje wyciągnąć Gordona Ramseya (tutejszy VIP, kucharz telewizyjny) na drinki. Ramsey się opiera, i sugeruje jedno piwo.
-Jedno piwo..? Prawdopodobnie... Dlaczego nie pójdziemy na kilka a potem na kebaba?
I potem jest krótka dyskusja o tym kiedy zamykają puby itp.

I to wszystko w programie przed północą!! No ale teraz, jak problem został zdiagnozowany to wystarczy skonfiskować młodym słuchawki i będzie po kłopocie.

A tak na poważnie. O ile to nie jest to słynne brytyjskie poczucie humoru, to ktoś powinien chyba zbadać tych naukowców?

Uprzedzając pytania, na czym wg mnie polega problem z młodzieżą? Nie będę dyskutował nad tym czy jajko było pierwsze od kury, ale na dzień dzisiejszy, uważam, że młodzi przejmują te zachowania od starszych Brytyjczyków. Państwo dzieci nie wychowa. Jeżeli jakieś organizacje brytyjskie to czytają, i chcą więcej porad, mogą się do mnie zgłosić- proszę zostawić adres e-mail w komentarzach:)

sobota, 26 lipca 2008

Motor Show


Obecnie w Londynie trwa International Motor Show. Impreza jest dość duża, i oczywiście towarzyszy jej mnóstwo atrakcji. Osobiście nie intryguje mnie nowy Focus RS, mimo, że ma 300 km (zastanawia mnie co najwyżej, czy kierowca nie powinien posiadać pozwolenia na broń), Astony Martiny dalej są dla mnie szczytowym osiągnięciem designu (przemysłowego?), ale widuje je praktycznie codziennie... Fajnie natomiast zobaczyć różne modele koncepcyjne no i wsiąść do tych co bardziej codziennych. Utwierdziłem się w przekonaniu, że Mazda RX8 jest samochodem dla mnie ; ), chociaż nie było stoiska BMW, więc Z4 Coupe nie mogło się bronić... Mam natomiast ulotkę klubu aut ekskluzywnych, który za jedyne 1000 funtów rocznie pozwala po promocyjnych cenach pożyczać egzotyczne samochody (w cenie np 200-300 funtów za dzień za Ferrari...). Myślałem czy by się nie zapisać do jakiegoś Car Clubu, chyba znalazłem odpowiedni: ) Gwoli wyjaśnienia- kluby samochodowe udostępniają swoim członkom samochody na godziny/ dni. Za symboliczną roczną opłatę ma się dostęp do samochodów rozmieszczonych po całym Londynie. Jeżeli planuje się duże zakupy albo wycieczkę za miasto, rezerwuje się samochód, przychodzi o wyznaczonej godzinie na wyznaczone miejsce i otwiera samochód kartą czipową. Wychodzi to dość tanio, zwłaszcza jeżeli korzysta się z samochodu sporadycznie.

Poza stanowiskami producentów były dodatkowe atrakcje, można się było przejechać z zawodowym 'drifterem' po specjalnym torze, ścigać gokartami albo samochodami zdalnie sterowanymi, przejechać Land Roverem po torze przeszkód itp itd.

Jeszcze uwaga o organizacji.. wydaje mi się, że naprawdę się postarali. Ludzi było sporo, obiekt duży, ale nie było problemów z dotarciem, i także już na miejscu było mnóstwo obsługi, która pilnowała płynności tłumów.

Aha, przypomniało mi się apropos BMW- ostatnio była premiera nowego modelu serii 7. Nie zaprezentowano go w Londynie, ani w Nowym Jorku ale na Placu Czerwonym w Moskwie- był ukryty w gigantycznej klepsydrze ze 180 tyś kuleczek a wszystkiemu temu także towarzyszyło mnóstwo atrakcji, np występ baletu Bolshoi. Jakkolwiek się to pisze. Pewnie zrobią w Rosji miliony na opancerzonej wersji :)

W Londynie za to była niedawno premiera Batmana, muszę zacząć chodzić na takie wydarzenia, zobaczył bym sobie Batmobila... Głównego aktora (Christian Bale) długo bym się i tak nie naoglądał- aresztowali go w Londynie chyba w czwartek po skardze matki, która twierdzi, że ją uderzył w hotelu przed premierą. No comments.

Ostatnio w ogóle jest gorąca atmosfera, dochodzi momentami do 25 stopni, w metrze oczywiście dużo cieplej. Trudno mi ocenić, jest po prostu duszno... Za to wreszcie widać jakieś ładne dziewczyny na ulicach : ) Komentując to zjawisko w pracy, usłyszałem, że może na zimę odlatują do ciepłych krajów... do rezydencji swoich 'przyjaciół' w Monte Carlo i innych rajach podatkowych. O tym nie pomyślałem. Ewtl, może wracają z powrotem do Polski na studia. Muszę to dokładniej zbadać....

czwartek, 17 lipca 2008

No drama

O rany, coraz rzadziej piszę... ot, lato, dzień coraz dłuższy, człowiek może dłużej w pracy siedzieć ;P i nie ma kiedy pisać.

Regaty. Było bardzo miło, imprezy bardzo fajne, słońce świeciło, drinki na koszt firmy, zajęliśmy miejsce... pisałem, że było bardzo fajnie? I że słońce świeciło, i że imprezy? ; )

Oczywiście zdjęć dużo nie zrobiłem, bo miałem okazję (obowiązek) bawić się talią grota. Pieniądze wydane na rękawiczki się zwróciły, transplantacja skóry jest wciąż bardzo droga i chyba mi mi NHS nie zrefundował (ot raz mi lina się z kabestanu zsunęła.. kurczę, ale myślałem, że te rękawiczki dłużej wytrzymają). Zdjęcia robili organizatorzy, stąd te pojedyncze zdjęcia... A w zasadzie, co mi szkodzi, zrobię im reklamę (i pójdę na łatwiznę): http://www.hedgefundregatta.com/photo-gallery
Obyło się bez większych katastrof, jedna osoba w szpitalu wylądowała, jedna skręcona kostka i jedna załoga się wycofała... Co ciekawe, załoga sponsorów. Może chodziło o fair play. Wrócili od razu do domu, ale nagrody zostawili... nie żeby *nam* to jakąś różnicę zrobiło : D Najważniejsze to się dobrze bawić.

Jeśli chodzi o newsy z Londynu, to przyszła wiosna. Trochę pocieszające, bo miliony Brytyjczyków (chciałem napisać Brytyjek... ale się powstrzymałem) mają jeszcze szansę popracować nad swoją sylwetką przed najbliższym latem. Może nawet będą mieli na to cały rok. Tak sobie na nich używam, a mi się ten rok na to też nada... eh te wszystkie sandwicze... ; (

Przemierzając ostatnio Oxford Street trafiłem na marsz zombich w Londynie. Śledziłem losy Warszawskiego marszu, i jakoś mam wrażenie, że tutaj im tak średnio się udał. Chociaż może nie powinni iść przez Oxford street w weekend, w ogóle ich nie było widać w rzece ludzi... zresztą, trochę trudno było ich odróżnić od reszty tłumu, również przeciskającego się z obłędem w oczach od przeceny do przeceny, tylko trochę mniej obdartego (a i to nie zawsze). Zaczynam także dostrzegać nowy problem w Londynie. Z tym miastem jest trochę jak z internetem. Wszystko można znaleźć, tylko jak i gdzie szukać? Próbowałem przez 2h kupić jakąś dobrą Tequile na imprezę. W końcu się poddałem i kupiłem jakąś porządnie wyglądającą [=drogą] ale była beznadziejna.

Aha, i znajomy z pracy powoził mnie swoją nową M5; ) Już to kilku osobom pisałem...

** JEZUSICKU JAKIE CHYŻE AUTO!! **

O szczegółach nie będę pisał, bo ostatnio w Anglii zamknęli kolesia, który na YouTubie umieszczał filmiki ze swoich wyczynów. Zatrzymali go na podstawie owych filmików. Poza tym, to naprawdę trzeba przeżyć. Albo nie. Napisze jak w reklamach: podobnie jak BMW, wspieram odpowiedzialne zachowanie na drodze;)

Tylko po co w takim razie robią takie sakramenckie machiny??

czwartek, 26 czerwca 2008

Addiction

Ho ho ho... tak długo nie pisałem, że moja przeglądarka zapomniała adres tej strony. Mam nadzieję, że mimo przerwy wciąż ktoś tutaj zagląda, żebym miał kogo pytać w razie czego.

Ale jak zwykle mam mnóstwo wymówek ;) Ale po kolei.

W Londynie lato, że hej. Można to poznać po (ironicznych?) plakatach, krzyczących: Stay cool in the heat! i przypominających o noszeniu ze sobą napojów podczas gorących dni. Takowych jeszcze nie zaznałem, ale w metrze już było ponad 30 stopni. Nowy burmistrz obiecał jakieś wielkie wentylatory, ale kto wie czy zamontują (skoro Polacy do Polski wracają... ot, przypomniał mi się komentarz zasłyszany w pracy. Anglicy się martwią rozrywkami Euro w 2012. Boją się, że teraz Polscy robotnicy pojadą budować stadiony, i nie będzie miał kto przygotować Londyn na olimpiadę w 2012. Uspokoiłem ich, że do 2012 to najwyżej ogłosimy przetargi, więc tak myślę do miesiąca przed Euro pracowników nie zabraknie). A jeżeli zamontują (wracając do wentylatorów), to pewnie nie będą włączać, bo taki wielki wentylator to musi być strasznie niebezpieczny. Nie wspominając o wszelkich żyjątkach tunelów, które mogłyby ucierpieć.
Apropos wentylacji w metrze, ciekawostka. Metro Londyńskie jest dość głębokie, tak na oko moja stacja to 3-4 piętra w dół. Zauważyłem, że mało kto korzysta tutaj nie-ruchomych schodów (z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu nazywają to 'live stairs', może chodzi o coś w guście 'czujesz, że żyjesz- stairs'). Oczywiście uważałem, że to wina słabej kondycji mieszczuchów. Ale chyba nie tylko tego. Tak się składa, że pracowałem przez chwilę na 4 piętrze, i dość często wychodziłem po schodach (winda jechała wieki, zatrzymując się na każdym piętrze i ostrzegając przed otwarciem/zamknięciem drzwi). I mimo mojej katastrofalnej kondycji i nadwagi ;) nie miałem większych problemów z pokonaniem kilku kondygnacji. Ze schodami w metrze jest gorzej. Mam taką teorię, że jak pociąg wjeżdża na stację, to wypycha stęchłe powietrze z tunelów, i po przejściu tych kilku stopni człowiek ma czarne plamy przed oczami. Jeżeli jednak metro odjeżdża, to wychodzący wdycha zasysane świeże powietrze, i może się bez problemu wydostać.

Pozostajemy przy temacie ruchów mas powietrznych, ale wypływamy na głębsze wody... ; ) Żeglowałem! Odbyłem w weekend trening do regat, w okolicach wyspy White. Trzeba przyznać, że tego typu regaty to dla mnie nowa jakość. Jachty dość duże (jakieś 12m), 10 osób załogi i podczas manewrów pełne ręce roboty! Oczywiście, da się taki jacht prowadzić w 2, ale kiedy zawracaliśmy się wokół boi jednocześnie zmieniając foka na spinakera, to autentycznie brakowało rąk (przy obsłudze spinakera pracowały 4 osoby- dwie do szotów [wybieranie + korba na kabestanie], jedna do talii bomu i jedna do fałów [na naszym jachcie oba końce bomu były ruchome]). Do tego rufa przeciwników (w ramach treningu wzięliśmy udział w regatach) dosłownie metr przed naszym dziobem... Fantastyczna sprawa, jacht nazywał się Addiction i jest to bardzo dobra nazwa. Nawet mimo to, że dzień się skończył dla mnie chorobą morską... taką, z konsekwencjami (w sumie morze nie było tak strasznie niespokojne, wiało jakieś 7 i fale może 1-1,5m, no ale niestety żołądek mam słaby... i pewnie nie pomogło piwo poprzedniego dnia... ani te parę lampek wina... ani tequila [dziwne, zazwyczaj mi dobrze robi]... tak, na pewno mi te drinki na koniec zaszkodziły!:) Mam wielki szacunek dla prawdziwych żeglarzy z Bałtyku, i pewnie mają rację, że kto nie przeżył tam sztormowej pogody to nie wie co to żeglarstwo, ale chyba dodał bym takie regaty do tej listy... W ten weekend odbywają się regaty wokół wyspy White (jakieś 60 mil). Mówili mi, że to jest straszna mordownia, nie rozumiałem dlaczego... Ale jak w regatach bierze udział 150 jednostek, do zaliczenia jest kilkadziesiąt boi, to może być to wyczerpujące niczym maraton.

Jakieś pojedyncze zdjęcia zrobiłem, może przy okazji wrzucę, ale niewiele na nich widać. Może podczas regat mi się uda coś więcej zrobić, jak będę zdrowszy. Na wszelki wypadek, idę odpoczywać na zapas ; )

piątek, 13 czerwca 2008

Introducing Plato

O rrrrany ale ostatnio jestem zabiegany. Nie żeby się tyle u mnie działo, po prostu czasu nie mam... Odwiedzili mnie znajomi, więc miałem okazję znów trochę pozwiedzać Londyn. Nie ma to jak nowa perspektywa. Naprawdę nigdy nie zwróciłem uwagi na krzesełka w British Museum, będące ikoną szwedzkiego designu (przepraszam Aniu jeżeli coś pokręciłem ;)
Z kolei w Tate Modern znajomi wyszukali serię książeczek Introducing... Przedstawiają one w formie komiksu podstawowe koncepcje Platona, Wittgensteina, Chomsky'ego, Einsteina itp. Może sobie kupię jakąś i zobaczę ile to warte. Grafika trochę uboga...

STOP

Dowiedziałem się, że szybko chodzę, ale to chyba przywiozłem z Krakowa;) Ale skoro już żyję w mieście, w którym życie tak strasznie pędzi, to się tym usprawiedliwię: ten post będzie przepełniony szybkimi zmianami tematu, krótkimi, nieprzemyślanymi myślami ;) i niepełnymi zdaniami.

STOP

Wciąż kultywuję moje hobby polegające na poszukiwaniu mieszkania... niesamowite ile człowiek się może dowiedzieć. Przykładowo, jadąc z pewnym polakiem pracującym w nieruchomościach (oglądać jakieś mieszkanie), dowiedziałem się, że w Anglii można stracić prawo jazdy za uzbieranie 12 punktów. Punkty są ważne przez 3 lata, mój kierowca twierdził, że uzyskał 3 za przekroczenie prędkości o 6 mil (36 przy ograniczeniu do 30). Wreszcie zaczynam rozumieć jak w tak ciasnym mieście może jeździć tyle samochodów (żeby nie było- na ulicach Londynu ginie średnio osoba dziennie).

STOP

Hm. Skomentuję tą statystykę w nawiasie... Według Wikipedii, Londyn liczy 7,355,400 mieszkańców. Aglomerację Londyńską ocenia się na 12-14 milionów. I trzeba podkreślić, że dzięki dobrej komunikacji, mieszkańcy aglomeracji aktywnie uczestniczą w życiu miasta. Dla przykładu, kolega z pracy mieszka w odległości 70 km od Londynu i dojeżdża codziennie do pracy pociągiem. Podróż trwa 40 minut, akurat pracujemy 6 minut od dworca. Tak więc trzeba wziąć poprawkę na to, że dane dotyczące Londynu opisują ok 14 milionowe państwo-miasto (któremu chyba daleko do greckiego odpowiednika).

STOP

Wygląda na to, że życie nocne w Londynie zamiera około 2 nad ranem. Knajpy mają tutaj różne licencje, niektóre mogą sprzedawać alkohol tylko do określonej godziny, ale większość i tak zamyka o 2. Kluby nocne są otwarte dłużej, ale to chyba atrakcja dla nastolatków ;). Próbowaliśmy ze znajomymi znaleźć jakieś piwo na Soho.. większość barów już nie obsługiwała, pozostałe były koszmarnie zatłoczone (można było sobie ewt. zamówić piwo i postać na zewnątrz). Do klubów nas nie ciągnęło (kolejki, towarzystwo w kolejkach no i opłata za wejście... chyba im później tym wyższa). Ja wiem, że w Londynie są bardzo fajne miejsca, i może mają super DJów, ale jeżeli ktoś chce wyskoczyć na miasto, to niech skacze 'na' stare miasto w Krakowie tudzież Kazimierz :)

Cudze chwalicie....

Na tym kończę depeszę, mam nadzieję, że będę miał teraz więcej czasu na refleksje ;)

sobota, 31 maja 2008

Walking trough this landscapes... (part 2)

Podczas mojego pobytu za wodą (jak to Anglicy określają, overseas, trochę mylące dla mnie), mieszkałem w niewielkiej miejscowości pod Paryżem. Tu także widać spore różnice względem Londynu. W niedzielę odbywał się lokalny targ, i szczerze mówiąc robi lepsze wrażenie niż słynny Londyński targ w Borough (równierz myląca nazwa, bo borough to odpowiednik naszej dzielnicy, ale jest też borough Borough). Owszem, w Borough jest większy, cały zadaszony i można kupić pewnie kupić większość ziemskich przysmaków, ale wszystko wygląda mniej apetycznie i jakoś nie zachęca aż tak do kulinarnych eksperymentów. I chyba brakuje im kontynentalnej fantazji kulinarnej.
W owej francuskiej wiosce starałem się wtopić w tłum tubylców, dumnie paradujących z bagietką niczym szablą wyciągniętą przed sobą (Ę bagjuet). Strasznie mi się to spodobało ;) W Londynie tego nie robią, ale też tą watą chlebo-podobną nie ma się co chwalić.

W Londynie nie mamy też 'Szwajcarów', ale to chyba akurat jest jego zaletą. Szwajcarzy to kryptonim używany przez polaków we Francji, jako że słowo 'arab' jest zbyt międzynarodowe. My mamy bardziej wschodni klimat, indie itp., i trzeba przyznać, że chyba są to nacje mniej aktywne. W Anglii jak jakieś samochody palą, to raczej rodzimi kibice.

Przez chwilę myślałem, że będę (chcąc nie chcąc, raczej nie chcąc), świadkiem tej jakże popularnej we Francji dyscypliny (formy rozrywki?) sprowadzającej się głównie do niszczenia mienia publicznego [lub prywatnego]. Czekałem na znajomych przy fontannie bodajże Archanioła Michała, i nagle zebrała się spoooora grupa kibiców. Trochę pozaczepiali ludzi, trochę pohałasowali, ale dość szybko pojawił się niewielki odział Żandarmów (w zbrojach prezentują się lepiej niż w tych berecikach a'la Louis de Funes), i grupa sobie poszła.

Jeśli chodzi o mój ulubiony temat, czyli metro, to Londyńskie jest jednak bardziej zadbane. I wychodzi na to, że chociaż często miewa awarie, to nie stanowią one żadnej niedogodności w porównaniu ze strajkami :)

Pewnie jeszcze będę mi różne uwagi z czasem przychodzić do głowy, ale podsumuję moją wycieczkę już teraz... Obawiam się, że jeśli chodzi o 'jakość' życia, to Londyn jest dość daleko za innym europejskimi stolicami. Bardzo odczuwalny jest brak przestrzeni (poza parkami, które są imponujące). Zabudowa jest gęsta, ulice wąskie, a do tego większość budynków jest niska i ma niewielkie okna. Coś w tym jest, że Londyn jest pod tym względem naprawdę wielką wsią. Z drugiej strony, w Londynie się bardzo dużo dzieje, koncerty, eventy, muzea itp. Czyli: fajnie jest, byleby nie za długo ;)


środa, 28 maja 2008

Walking trough this landscapes... (part 1)

No i czyż podróże pociągami nie są fajne? Ostatnio wsiadłem do złego składu, i nagle wylądowałem przed takim dziwadłem:


No dobrze, oczywiście wsiadłem do dobrego pociągu, i dzięki dobrodziejstwom nowoczesnej inżynierii byłem w Paryżu po 2,5h (3,5 jeżeli liczyć zmianę czasu;). Od pewnego czasu ten Paryż za mną chodził, zwłaszcza, że jest rzut beretem znad Tamizy. Eurostar trochę rozczarowuje, jakoś mi się wydaje, że np. ICE robie większe wrażenie, ale faktycznie jechał momentami 300 km/h (ach te służbowe GPSy...).

W ogóle ciśnie mi się na palce mnóstwo refleksji, więc z rozpędu napisałem, że to będzie pierwsza cześć o Paryżu. Najwyżej trzeba będzie na drugą część czekać do kolejnej wycieczki :P

Doszedłem do wniosku, że ze wszystkich zachodnio-europejskich metropolii, które miałem okazję odwiedzić, Londyn oferuje najmniej jeśli chodzi o 'jakoś życia'. W porównaniu z Paryżem, Londyn to niekończące się przedmieścia. Brakuje monumentalnych budowli (już nawet nie mówię o wierzy Eiffla, bo ta jest na świecie jedna [no dobra, jest mnóstwo różnych pomniejszych replik, tym na Uralu, w Chinach a jedna nawet w Kazachstanie, w Aktau] czy też Łuku Triumfalnym). Big Ben jest fajny, ale ani to specjalnie duże, ani specjalnie stare... Natomiast w Paryżu jest bardzo dużo intrygujących budowli, które sprawiły, że nawet ja, używając eufemizmu, umiarkowany entuzjasta żabojadów, poczułem respekt. Myślę, że nic tak nie poprawia humoru jak mieszkanie w starej kamiennicy przy szerokiej alei, z szerokimi chodnikami i mnóstwem drzew po bokach (zamiast w praktycznej zabudowie lat 50, beton i cegły).

I tu kolejna sprawa. W Londynie straszliwie brakuje przestrzeni. Tzn, są parki, i są one bardzo ładne, ale większość ulic/uliczek jest wąska, domy (bloki) stoją obok siebie, i są to głównie sypialnie. Metro w Paryżu było budowane trochę później, i przez to także jest przestronniejsze. Z drugiej strony, metro w Londynie jest na pewno schludniejsze.

Jak już wspominałem, w Londynie od kilkuset lat dramatycznie brakuje miejsca, i wszystko zostało temu podporządkowane. Podobno szeroki ulice Paryża miały ułatwić użycie kawalerii w obrębie miasta, na pewno pozwoliło zachować więcej przestrzeni dla ludzi...

Tak więc, na zakończenie tej pierwszej części, podkreślę jeszcze raz, że Paryż pod względem urody oferuję dużo więcej niż Londyn, dyskretnie puszczając przy tym oko do czytelnika ;)

(Oczywiście wyjątki się zdarzają).

piątek, 23 maja 2008

Wicked

Będąc przypadkowo w Londynie.. ;) postanowiłem zaliczyć jedną z klasycznych atrakcji, czyli Musical na West Endzie.


Jak powszechnie wiadomo, jeśli chodzi o Musicale, to liczą się dwa miejsca: Broadway i West End. Nie będę tutaj rozważał wyższości jednego nad drugim, chociażby dlatego, że jeden jest w Stanach :P
West End to około 40 większych 'teatrów', kilkadziesiąt przedstawień dziennie i do 12 mln widzów rocznie. Niektóre musicale są grane od ponad 20 lat (np. Upiór w Operze, albo Les Miserables), i tak sobie myślę, że grający w nich aktorzy muszą zazdrościć aktorom telenowel, które tyle nie wytrzymują. Jestem pewien, że na przestrzeni tylu lat zdarzyło się, żeby jakaś aktorka zagrała np. córkę a potem matkę w tej samej sztuce.

Sztuce... ogólnie, nie oszukujmy się. Tego typu atrakcje należy zaliczyć raczej do branży rozrywkowej, niż do kultury. Trochę trąci komercją- wszędzie można kupić pamiątki, koszulki, plakaty; a w samym teatrze jest kilka barów (sądząc po kolejkach, dużo więcej niż toalet). Ciekawe jest też to, że przedstawienie zaczyna się bez jakiejkolwiek zapowiedzi. Koniec przerwy można poznać po tym, że przestają sprzedawać drinki. Ale mi to specjalnie nie przeszkadza, jakoś nawet nikt w moim otoczeniu chipsami się nie objadał.

Byłem na 'Wicked', czyli alternatywnej (tzn. prawdziwej) historii Czarodzieja z Oz. Wcześniej sprawiłem sobie oryginalną historię, żeby mniej więcej wiedzieć o co chodzi. Muszę przyznać, że wersja alternatywna odpowiada mi dużo bardziej, nie żebym nie lubiał małych dziewczynek (tzn, też żeby nie było że lubie małe dziewczynki!), ale ta cała Dorothy sprawiała trochę wrażenie rozwydrzonego dzieciaka. Ale tak, wiem trudne dzieciństwo etc... Samą książką byłem troche rozczarowany. W przeciwieństwie do innych bajek dla dzięci, tą wyjątkowo trudno się czyta dzieckiem nie będąc.

Wracając do przedstawienia. Inscenizacja momentami naprawdę spektakularna - latanie, zmiany scenerii, różnego rodzaju tricki. Byłem bardzo zaskoczony jakością dźwięku, zwłaszcza, że teatr Apollo Victoria początkowo był kinem (w latach 30-tych.. sam teatr jest niesamowity. Z zewnątrz przypomina trochę bunkier, ale wnętrze zachowało swój oryginalny wystrój w stylu art deco. Warto zobaczyć). I główna wokalistka radziła sobie świetnie. Myślę nawet, że nie musiała by się wstydzić podczas niedzielnych wieczorów w Kociołku :) I to mimo tego, że była trochę zielona (ten komentarz należy traktować dosłownie;)

Na zakończenie wieczoru zaliczyłem jeszcze tłumy w metrze, godzina 23 to chyba kolejna godzina szczytu w Londynie (powiedziałbym, 23 ;) ale miło, że się ludziom chce coś robić.

Na razie tyle, dziś zamierzam się przjechać Eurostarem, o czym też na pewno napiszę...

piątek, 16 maja 2008

Everyday life

Dziś zamierzam wykręcić się sianem ;) Coś mi tam wypada napisać, nie mam za bardzo tematu, więc będę chałturzył. Ot kilka drobiazgów, które się uzbierały.

Okazuje się, że stałem się celem wrogiego przejęcia. Jak wspominałem, w mieszkaniu, które wynajmuję, prąd i gaz jest na zasadzie pre-paid. Mimo to, wiedziony jakąś wyuczoną (wychowaną; ) porządnością, zgłosiłem się do mojego dostawcy, British Gas, żeby ich poinformować, że korzystam z ich usług. Chcieli mnie nawet naznaczyć (tzn. wydać imiennego chipa, trochę jak w apokalipsie [ale nie wszczepiony w czoło ani rękę]) ale potem mi przeszło. Dziś do mnie dzwonili, okazuje się, że zmieniam dostawcę. Sam nic na ten temat nie wiem, ale ponoć pewna francuska firma się do nich zgłosiła, że przejmują mnie jako klienta. Dobrze wiedzieć... To chyba dlatego, że nie ma meldunków i dowodów. Oczywiście ja wcale nie zamierzałem zmienić dostawcy, ale może mój Landlord coś tam wysłał, może współlokatorka, a może jakimś trafem żabojady dotarły do moich danych i mi robią psikusa. Usługi są na mnie, ale teraz ja muszę gdzieś dzwonić i na kogoś krzyczeć, żeby mnie zostawili w spokoju... dziwny kraj. Już wolę udowadniać, że jestem sobą, żeby coś załatwić, niż że ktoś inny nie jest mną, żeby coś odkręcić ;P

Z innej beczki... Ostatnio w Anglii były dwie afery, wywołane niedbałością ministrów/asystentów. Otóż gdzieś tam sobie pewna Pani minister spacerowała, z biura do biura, z jakimiś dokumentatmi w ręce. Zrobiono jej zdjęcie, a dzięki nowoczesnej fotografii cyfrowej udało się odczytać treść dokumentów. Ot jakieś poufne dane... w sumie ciekawa sytuacja, wyobraźmy sobie, że pewien minister sprawiedliwości pokazuje plik dokumentów będących kolejnym gwoździem do kolejnej trumny, i jakiś uważny paparazzi wykaże, że plik składał się z pustych kartek..?

Dziś ukazał się ranking metropolii według 'drożyzny kultury' (no naprawdę nie wiem jak to określić). Wyliczono, że kulturalny weekend kosztuje najwięcej w Londynie, ok. 1300 zł (średnia kwota, jaką należy wydać żeby zobaczyć muzea[w Londynie większość można zobaczyć za darmo], przedstawienia itp.). O jakieś 200 zł więcej niż Nowy Jork, sporo więcej niż Paryż, Rzym czy Barcelona... Warszawa wypadła najlepiej, wystarczy ponoć 300 zł. Przez grzeczność nie skomentuję ;P

British Airways ogłosiło rekordowe zyski. Chyba jakieś 800 mln funtów, ponad 40% wzrost względem zeszłego roku. Ale 'chief executive' Wllie Walsh zrezygnował z rocznej premii (700k Ł) w związku z wpadką z piątym terminalem na Heathrow.. I taka moja teoria. Pewnie zwolnili wszystkich kompetentnych ludzi, i nagle się okazało, że mają 40% więcej zysku... i katastrofę logistyczną. Dziwnie się ten świat kręci.

Hm.. mógłbym się jeszcze sporo rozpisać o Amy Winehouse (która być może zdradza męża), o Madonnie (która zaprasza sławy do swojej prywatnej siłowni) itp itd, ale tylko ograniczę się do jednej refleksji. Otóż, szukając zielonej cebuli w Tesco, doszedłem do wniosku, że powinni warzywa układać kolorami. Myślę, że świat byłby dużo prostszy, jeżeli zielona cebula byłaby koło pietruszki i ogórków (dla ułatwienia, mogło by być kolorami a potem wielkością).

Ale nie. Nie może być tak prosto.. i potem człowiek spędza 40 minut w sklepie i kończy z bekonem [ + nadwagą i miażdżycą;]

P.S. Przepraszam za chaotycznego posta, ale się tak jakoś z okazji piątku w pracy zasiedziałem, i mi się wszystko ze wszystkim pomieszało;)

niedziela, 11 maja 2008

Jazz is London... and London is Jazz...

Ostatnio trochę zabiegany jestem, tak więc pewnie będę rzadziej pisywał. . .

W czwartek wieczorem byłem na koncercie Jazzowym. Na Soho.. Najpierw grało jakieś trio, ale tak raczej do kotleta (ja akurat miałem jakiś stek), chociaż perkusista się bardzo wczuwał. Sądząc po wyrazie jego twarzy przeżywał prawdziwą ekstazę (ekstazę się przeżywa czy czuje?;) Ale potem śpiewała świetna afroamerykanka, tak sobie zawsze wyobrażałem Jazz. W Londynie się bardzo dużo dzieje, i nawet jeżeli większość z tego to nie są wydarzenia na skalę światową, fajnie jeżeli można gdzieś wyskoczyć.

Zbieram się od dłuższego czasu na tzw. stand-up comedys, czyli kabareciarzy mających występy w knajpach. Jest tego mnóstwo. W dzielnicy, w której mieszkam, od czwartku do soboty chyba co druga knajpa ma taki program. Ale o tym może napiszę, jak już wreszcie się wybiorę.

Wczoraj spędziłem dzień bardzo miło... rozglądam się za mieszkaniem. A raczej za pokojem. Mieszkania w Londynie, to temat rzeka. Po pierwsze, ponieważ od jakichś 100 lat miasto jest wybitnie przeludnione, budownictwo i styl życia się odpowiednio zmienił. W zasadzie, jest to jakaś europejska odmiana japońskiego trybu życia, w którym to mieszkanie służy do spania. Chyba pół miasta dzieli z kimś (obcym) mieszkanie.
Po drugie, ze względu na ruch na rynku, szukanie pokoju odbywa się w trybie ekspresowym. Na stronie www.gumtree.com można zamieścić ogłoszenie, i co lepsze pokoje są podnajmowane dosłownie w kilka godzin po ukazaniu się ogłoszenia. Takie 'przeciętne' oferty są dostępne przez dzień - dwa. Oczywiście można szukać mieszkania na 'za miesiąc', ale sporo najemców woli znaleźć kogoś od jutra, jeżeli tylko pokój jest wolny.
No i standard nie jest zbyt wysoki... Większość z tego co widziałem kojarzy mi się z koloniami albo remizami strażackimi, które pamiętam z zielonych szkół gdzieś tam w podstawówce.

Poznałem bardzo wielu ciekawych ludzi, ale chyba nie będę tego tak publicznie opisywał : ) W tej kwestii poprzestanę na tym, że pasowało by mi mieszkanie w okolicach Oval i Vauxhall (ze względu na dojazd do pracy itp), które to dzielnice okazują się być zamieszkane w dużej mierze przez homoseksualistów [Wtręt historyczny:) Vauxhall jest jedną ze starszych stacji w Londynie i od jej nazwy pochodzi rosyjskie słowo vokzal oznaczające stację kolejową. Różne teorie na ten temat można znaleźć w wikipedii tutaj].
Ale jakby co, to poznałem Landlorda, który ma fajne mieszkania i mnie baaardzo polubił. Jeździ straszliwie zagraconym polo, chodzi w okularach Prady i ma obsesje na punkcie swojej fryzury:) Ale jedno mieszkanie było naprawdę fajne (tzn pokoje).
W środku dnia się okazało, że pewien problem, który mnie motywował do szukania mieszkania się rozwiązał, więc sprawa nie jest tak pilna.

Ostatecznie więc pokoju nie znalazłem, za to bardzo miło spędziłem dzień z pewną Brytyjką, którą poznałem oglądając jedno z mieszkań :>


sobota, 26 kwietnia 2008

Windsor Castle (Sightseeing, part 4)

Pierwsza wyprawa wgłąb wyspy! Zamiast jednak szukać wody pitnej (mam taką w kranie) albo kokosów (słyszałem, że można je zarobić w City;) pojechałem do Windsoru zobaczyć lokalne zamcysko. W tym celu udałem się na stację Paddington, ale misia nie znalazłem. Myślę, że go zgarnęli. Policja tutaj działa bardzo sprawnie jeśli chodzi o żebranie i tym podobne formy akwizycji (a może jest to bardziej marketing bezpośredni?), poza tym mogli go potraktować jako 'unattended item'. Strach pomyśleć co wtedy z nim zrobili ...

W samym Windsorze przypadkiem trafiłem na paradę powitalną (Welcome home parade) pierwszego batalionu 'Coldstream Guards'. Wrócili chyba z Afganistanu. Jakoś nie pamiętam z młodości tego typu atrakcji w polskim wydaniu, więc było to dla mnie względnie nowe przeżycie. Wiwatujące tłumy, powiewające rozdawanymi proporczykami, mundury, karabiny itp. Batalion nie był duży, ale i tak parada była imponująca. Przypomniał mi się tekst piosenki Pink Floydów z The Final Cut, The Hero's Return... Zwłaszcza, że na początku pochodu jechało kilku weteranów na wózkach inwalidzkich.

Po przemarszu udało mi się dostać do zamku. Musiałem jeszcze tylko pokonać XXI wieczne fortyfikacje (w postaci detektorów metalu i rentgena) i odstać swoje w kolejce. Sam zamek jest naprawdę warty zobaczenia. I to nawet pomimo tego, że fosa zawsze była sucha, a główna wieża (baszta?) została w XIX wieku podwyższona o 10 metrów (zapewne, żeby lepiej wyglądać na pocztówkach). Mają imponującą kolekcję obrazów (m. in. Rubens, Rembrandt, Holbein), o tyle ciekawą, że niektóre obrazy były wręcz malowane na zamówienie ówczesnych monarchów; trochę 'zdobyczy' ze złotego okresu imperium, a także parę okazów, które nazwałbym gadżetami : ) Np. dom dla lalek królowej Marii (dostała go na 57 urodziny albo tak jakoś), z działającą kanalizacją i elektryką, albo kula od której zginął Nelson (hm... po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że Nelson by chyba nie uznał tego eksponatu za gadżet). Na dziedzińcach widać gdzieniegdzie klasycznych angielskich wartowników (którzy z tego co rozumiem stanowią właśnie tą całą Coldstream Guard), jak widać na zdjęciu, uzbrojonych aż po czapy :) Co jakiś czas chodzą i się zmieniają, krzycząc przy tym na turystów blokujących przejście. Wszyscy za nimi biegają z aparatami (autora włączając, a co!). Chyba przegapiłem zmianę garnizonu, która się odbyła przed paradą powitalną, ale nie można mieć wszystkiego.

Zamek był używany jako siedziba władców od ok 900 lat, i jest ponoć najstarszą siedzibą królewską na świecie. Właściwie, to chyba jednak odeślę zainteresowanych do wikipedii, i nie będę streszczał wszystkich atrakcji/historii. Wspomnę jeszcze tylko, że podkreślając przywiązanie władców do swoich czworonożnych przyjaciół, sklepiki z pamiątkami mają specjalną ofertę dla psów. Poczynając od 'królewskich przysmaków' poprzez porcelanowe miski z różnymi napisami a kończąc na zabawkach. Miski mi się bardzo podobały, ale byłby zbyt kłopotliwe w transporcie...




piątek, 18 kwietnia 2008

Marathon

Zapomniałem chyba wspomnieć o maratonie, który odbył się w zeszłą niedzielę. Wiem, że zawiodłem miliony czytelników, opuszczając to wydarzenie, ale akurat byłem dość zmęczony i padało (świetna wymówka jak na Londyn ; ).

Ale w sumie co tu dużo opowiadać. Pobiegli, niektórzy nawet dobiegli... kilka ciekawostek. Sami Londyńczycy uważają, że jest to wyjątkowy dzień. Objawia się to np. tym, że ludzie ze sobą rozmawiają w metrze. Jak widzą zawodnika, to gratulują, wypytują jak było, komentują przebieg (no chyba, że widzą go podczas samego maratonu, jak korzysta z metra, żeby poprawić swój czas :). Dodatkowo, jest bardzo dużo kibiców, którzy wszystkich zachęcają do biegu. Wystarczy napisać swoje imię na koszulce, i znajdzie się mnóstwo fanów.
I jeszcze warto wspomnieć o zawodnikach, którzy biegną w celach charytatywnych. Jeden z nich, Lloyd Scott, biegł w przebraniu robota, żeby zwrócić na siebie uwagę. Uzbierał 20 000 funtów, a do mety dobiegł dzisiaj (chociaż po drodze nocował w remizach.. ot strażak). Zdjęcie 'zapożyczone' (niestety, akurat wtedy byłem w pracy...).

Poza tym dziś nad Londyn przywiało smród ze starego kontynentu. Do końca nie wiadomo, czy z Francji czy z Belgii, ale powiało wiochą. No robią co mogą, wyspiarze, a nie mogą się tak do końca od nas odizolować :P Pewnie to zemsta Francuzów za te mizerne żarty prima aprilisowe. Ja tam nic nie poczułem, do metra nie napłynęło. Zresztą, jakość powietrza w tunelach jest i tak dość niska, jak ktoś się chce przekonać to radzę wybiec po schodach ze stacji. Tak sobie myślę, że gdyby Ci maratończycy ćwiczyli w tunelach, to mieliby podobne wyniki jak Nepalscy biegacze, którzy trenują w Himalajach.
Przynajmniej tych kilku szczęśliwców, którzy by przetrwali te piekielne wyziewy ... brrrr.

Jak już tak o sportach mowa... Bardzo mi się podoba popularność wszelkiego rodzaju ruchu na świeżym powietrzu. Nie twierdzę, że Londyńczycy są jakoś szalenie aktywni, ale może przez to, że jest ich dużo, to widać mnóstwo ludzi biegających, maszerujących, skaczących itp itd. Mieszkam koło lokalnych błoń, i regularnie w soboty widzę ekipę trenującą Ultimate (frisbee). Kilkunastu graczy w dwóch drużynach musi przetransportować frisbee (jak to się po polsku pisze?) na pole przeciwnika. Obowiązują podobne zasady jak w koszykówce (jeśli chodzi o poruszanie się).
Poza tym widuje ludzi ćwiczących z piłkami lekarskimi (sic!), tylko trochę nowocześniejszymi (np. Reebok ma całą gamę piłek o różnych wagach), biegających, rozciągających się itp. Najfajniejsze jest to, że cokolwiek by człowiek nie robił, jakkolwiek byłby przy tym ubrany (byleby ubrany), nikt nie będzie patrzył jak na kosmitę.

Ah.. ale się nakręciłem. Może jutro pójdę pobiegać :D

A nie... ma padać ;)

niedziela, 13 kwietnia 2008

London Corporation

I... znów kolejny weekend minął. Udało mi się tym razem wyskoczyć na rower : D z pomocą firmy, w której pracuje, która wypad zorganizowała. Przejechałem się po angielskiej wsi, zobaczyłem tor wyścigów konnych z bliska, i nawet wreszcie parę domów, które mi się rzeczywiście podobały (nadawałem już chyba na brytyjską architekturę... funkcjonalna. Nic dodać, nic ująć). Zaryzykuje zamieszczenie zdjęcia, chociaż słyszałem, że Google został pozwany, za zamieszczenie poprzez Google Streetview zdjęcia czyjegoś tam domu. Para właścicieli stwierdziła, że przez to została naruszona ich prywatność. Uprzejme gazety doniosły, że o owym domu i tak można się dowiedzieć z internetu, ile ma pokoi, że został kupiony za ok. 163 tyś. $ (strona jakiejś agencji nieruchomości), natomiast ze zdjęć można dodatkowo się dowiedzieć, że na posiadłości znajdują się dwa garaże i basen. Na pewno właściciele będą szczęśliwi jak zdjęcia zostaną zdjęte, i odzyskają swoją prywatność. Adres domu to: 1567 Oakridge Lane, Allegheny County, Pittsburgh, PA 15237, USA :P

Dowiedziałem się, że Londyn jest w zasadzie korporacją, pod względem ekonomicznym. Nie jestem jeszcze pewien co to oznacza, ale przez to zamiast tabliczek z informacjami od urzędu miasta Londyn mają tabliczki informacyjne ustawione przez London Corporatrion. Może dzięki temu efektywniej wydają pieniądze i łatwiej zwolnić urzędników? A może mają po prostu darmową opiekę zdrowotną i o to chodzi? Będę musiał się temu dokładniej przyjrzeć. Poza tym widziałem fajny przejazd kolejowy. Po obu stronach są furtki i telefony. Można otworzyć furtkę i przejść, a jeżeli się jest z małymi dziećmi albo zwierzętami, można zadzwonić do dyspozytora i zapytać się, czy można bezpiecznie przejść. Trochę mnie to zaskoczyło, zazwyczaj nie pozostawia się tutaj obywatelowi żadnej możliwości zrobienia sobie krzywdy, a tu nagle takie zaufanie... Tak czy inaczej - fajny patent. Poznaliśmy sporo ludzi po drodze, którzy mieli nam dużo do powiedzenia (a to, żebyśmy nie wypłoszyli koni rowerami, a to żebyśmy nie jechali rowerami po ścieżce w środku lasu bo pieszym przeszkadzamy, a to że czemu prosimy żeby nas przepuścili [a nie dzwonimy] albo dlaczego dzwonimy, żeby nas przepuścili [a nie prosimy]... fajnie się jeździ na rowerze : ). Przy okazji zaskoczenie: mimo lewostronnego ruchu, rowery w Anglii mają kierownicę po dobrej stronie : D

Aha, i na niektórych trasach, którymi jechaliśmy, wymagano od poruszających się nimi koni winietek ('riding permit' czy tak jakoś:). Ciekawe, czy taką winietę się gdzieś przykleja. I, czy ktoś słyszał o totemach w UK? Czy to jakieś pozostałości celtów?


Na koniec miałem okazję zobaczyć jak się w Londynie zamawia taksówkę. Dzwoni się na jeden z dostępnych numerów, a potem próbuje się wytłumaczyć kierowcy (np. Chińczykowi albo Pakistańczykowi), który nic nie rozumie po angielsku, jak ma dojechać na miejsce : ) Miasta nie powinny być tak duże...

niedziela, 6 kwietnia 2008

We've got visual...

Mówisz masz. Miało być zdjęcie One Canada Squre:

Akurat chwilę po tym jak zrobiłem to zdjęcie, zauważyłem że na ekranie u podstawy budynku (taka jasna plama) pojawiła się informacja o Pool Position Roberta Kubicy... Ale nie zdążyłem zrobić zdjęcia :(

Za to zamieszczam parę innych zdjęć.
To jest wyjście ze stacji metra na Canary Wharf, cała stacja zaprojektowana została przez Normana Fostera (tak jak większość słynnych Londyńskich konstrukcji;) i jest naprawdę gigantyczna. Jest to w zasadzie dwupoziomowy podziemny hangar.. trudno to oddać na zdjęciu, ale jeszcze na pewno będę próbował.
A tu widoczek... znajoma zauważyła, że gdyby tu gdzieś jeszcze stała czerwona budka telefoniczna, to zdjęcie byłoby doskonałą pocztówką... No i jakby nie było krzywe;) Ale akurat nie mam statywu, więc muszę sobie jakoś radzić. Sztachety w parkanie były niewygodne. A jeśli chodzi o budki telefoniczne, to są one powoli usuwane z ulic, ze względu na ich 'kryminogenność' : ) Mieszkańcy protestowali, że są one świetną osłoną przed wszechobecnymi kamerami, przez co są używane przez handlarzy narkotyków albo ich klientów. A według mnie są trochę bez sensu, bo chyba budkę stawia się po to, żeby odizolować dzwoniącego od hałasu otoczenia? Z kilku korzystałem zanim miałem komórkę/telefon stacjonarny, i nic to nie dawało.
I jeszcze na koniec takie coś, stoi, widać z daleka, wszyscy zdjęcia robią więc ja też : ) Może sobie nawet zmienię fotkę w profilu na tą...



piątek, 4 kwietnia 2008

Green Park

Tak się złożyło, że na parę dni wszystkie grzechy Brytyjczyków zostały im zapomniane, i mieliśmy wiosenną pogodę. Co prawda na weekend zapowiadają znaczne ochłodzenie i przelotne deszcze, ale udało mi się zażyć trochę słońca w Green Parku, który rzeczywiście robi się zielony. Miałem przy tym okazję ;) pobawić się BlackBerry z zainstalowanymi Google Maps i GPSem. Zabawne uczucie, jak się siedzi w parku, i zwiększa zbliżenie na zdjęciach satelitarnych; wydaje się, że jeszcze jedno zbliżenie i zobaczę siebie wylegującego się na trawie :) Poza tym w parku można sobie wynająć leżaki, albo pobiegać w tłumie przejmujących się swoim zdrowiem maklerów giełdowych itp.
Muszę uważać, żeby nie zamienić tych moich publikacji na tech-bloga. Chwilowo zaryzykuje i podam linka do Google Street View. Polecam... (przyda się szybkie łącze i te takie klawisze ze strzałeczkami).. It's the way of the future... Microsoft też ma taką technologię (pozdrowienia dla Vancouver ;), z tym, że bazującą na zdjęciach satelitarnych.
Wracając jednak do realu i Londynu. Myślę, że jedno z doświadczeń, które warto przeżyć w Londynie to pora lunchu w jakiejś ruchliwej dzielnicy w wiosenny dzień. Oczywiście nie mam wielkiego porównania, ale chyba udaje się tutaj trochę połączyć 'wielkoświatowość' stanów zjednoczonych z europejskim podejściem do życia. Portfolio się sypie i zewsząd wieszczą straszliwą recesję, ale czas na sandwicha jest zawsze. Poza tym.. Ci ludzie nie wyglądają na zestresowanych. Ot przysłowiowy flegmatyzm.

Zaskakujące w Londynie jest to, że wcale nie ma jednego centrum biznesowego. Wszyscy słyszeli o Londyńskim City, zwanym też Square Mile (jego powierzchnia to prawie dokładnie mila kwadratowa). Ale ostatnio prawdziwą mekką finansów jest Canary Wharf, dawna dzielnica portowa. Pisałem już o niej... Na początku lat 70tych próbowano ją zrewitalizować stawiając na małe przedsiębiorstwa i barakopodobne budobiura;) ale wyszło inaczej, i teraz królują tam wieżowce w stylu One Canada Square (obiecuję wrzucić jakieś zdjęcia przy okazji). Ale to też nie koniec, bo są jeszcze takie dzielnice jak Mayfair (bardzo przyjemna ;) i Kensington, które też się dobrze prezentują. Naprawdę polecam, fajnie zobaczyć, że miejsca, z których różnej maści rekiny kierują światową gospodarką, potrafią być po prostu sympatyczne...

Z innych ciekawostek to się ostatnio dowiedziałem, że czarny rynek ('brudne pieniądze') stanowią ok 2-5% Produktu Światowego Brutto(z angliczańska GWP), który się szacuje na 43 biliony dolarów. Jako procent, to niewiele, nominalnie to dość sporo. Z drugiej strony, przypomina mi się notka, z której się dowiedziałem, że 20% wkładu pracy wniesionego przez North American Aviation w wysłanie człowieka na księżyc pochodziło z bezpłatnych nadgodzin. Inaczej mówiąc, jeśli chodzi o tą konkretną firmę, w 20% był to projekt hobbistyczny (o ile dobrze pamiętam, 20% z 500 mln [ówczesnych?] dolarów). Nie wiem czy ktoś się kiedyś zastanawiał jaka część GWP pochodzi z takich źródeł, ale miło wiedzieć, że ludzkość jest wciąż zdolna do takich poświęceń.

I mój ostatni sukces: udało mi się kupić masło, które chwali się brakiem zawartości orzechów (nuts free:)!!

wtorek, 1 kwietnia 2008

Those cows are nuts

Tak tak, wciąż tu jestem. Z okazji 1 kwietnia postanowiłem nawet coś napisać... Anglicy się specjalnie nie wysilili z tego co widziałem, więc się dostosuje i żadnych głupot nie będę tutaj produkował (przynajmniej nie więcej niż zwykle).

W Angielskich gazetach pojawił się m. in. artykuł o latających pingwinach (..., Daily Mirror), planowanej operacji Sarkozego, która go miała wydłużyć o 5 cali (wzwyż, wzwyż; ) i zdjęcie ministra finansów grającego w totka (to jakiś angielski humor). O reszcie nie warto wspominać... Mi się osobiście spodobał shrinter, czyli skrzyżowanie drukarki z niszczarką do dokumentów (shredder + printer). "Od dziś możesz drukować swoje poufne dokumenty prosto do niszczarki!" Chociaż sądząc po innych produktach dostępnych w tym sklepie (http://www.thinkgeek.com/) może to być rzeczywiste urządzenie.

Mi natomiast udało się dostrzec dalszą ekspansję inwazji orzeszków. Znalazłem ostrzeżenie o ich możliwej zawartości w zasmażce do warzyw (tak to się nazywa? Takie na patelnie się wlewa...), nie żeby była na oleju pistacjowym, po prostu mogły się tam zawieruszyć. I, co ciekawe, w jogurcie naturalnym. Przy czym w jogurcie naturalnym była adnotacja, że receptura nie przewiduje orzechów, ale w składnikach już się mogą znaleźć. I że niektóre części wytwórni zostały orzechami zainfekowane. Gdzie oni te krowy trzymają?

I żeby nie było, że nic o metrze nie napisałem : ) Wracając na święta do domu (aha, Wesołych Świąt!!) udało mi się jechać samemu w wagonie metra! Nigdy nie zauważyłem, że są tak duże (chyba dłuższe niż PKP). Na wszelki wypadek przeszedłem parę razy od jednego końca na drugi, żeby sprawdzić czy to nie fatamorgana. Była godzina 11. Rano.
Jak tak teraz pomyślę, to cały tydzień był pełen wrażeń. Dzień wcześniej byłem na koncercie bębnów Japońskich, nie chciałbym ich mieć za sąsiadów ale fajnie się tłukli. I potem wracając ze znajomą i jej mężem Brytyjczykiem widziałem jak jeden, niepozorny anglik (ów mąż) zatrzymał caaały skład metra jedną ręką!! Przesiadaliśmy się na jakiejś stacji, i oczywiście jak motorniczy składu docelowego zauważył tłum pasażerów, chciał zamknąć drzwi i odjechać. Phil przytrzymał drzwi i w zasadzie wszyscy wsiedli. No może jednak to nie takie dziwne, że się Niemcom nie dali...

Aha i na koniec się jednak nie powstrzymam, i podam dość starą wiadomość, i zobaczę czy ktoś uwierzy. Otóż dwie perły brytyjskiej motoryzacji, Jaguar oraz Range Rover, zostały kupione przez Indyjską firmę motoryzacyjną Tata (mówi się o 2.65 mld $). I mimo, że wcześniej należały do jakże brytyjskiego Forda, to mnie dreszcz po plecach przeszedł na myśl, że mogli by wykupić Astona Martina i zrobić Tata Vanquisha...

(Aston Martin w 2007 roku opuścił rodzinę Forda i jest obecnie utrzymywany przez jakieś Kuwejckie banki inwestycyjne)