sobota, 31 maja 2008

Walking trough this landscapes... (part 2)

Podczas mojego pobytu za wodą (jak to Anglicy określają, overseas, trochę mylące dla mnie), mieszkałem w niewielkiej miejscowości pod Paryżem. Tu także widać spore różnice względem Londynu. W niedzielę odbywał się lokalny targ, i szczerze mówiąc robi lepsze wrażenie niż słynny Londyński targ w Borough (równierz myląca nazwa, bo borough to odpowiednik naszej dzielnicy, ale jest też borough Borough). Owszem, w Borough jest większy, cały zadaszony i można kupić pewnie kupić większość ziemskich przysmaków, ale wszystko wygląda mniej apetycznie i jakoś nie zachęca aż tak do kulinarnych eksperymentów. I chyba brakuje im kontynentalnej fantazji kulinarnej.
W owej francuskiej wiosce starałem się wtopić w tłum tubylców, dumnie paradujących z bagietką niczym szablą wyciągniętą przed sobą (Ę bagjuet). Strasznie mi się to spodobało ;) W Londynie tego nie robią, ale też tą watą chlebo-podobną nie ma się co chwalić.

W Londynie nie mamy też 'Szwajcarów', ale to chyba akurat jest jego zaletą. Szwajcarzy to kryptonim używany przez polaków we Francji, jako że słowo 'arab' jest zbyt międzynarodowe. My mamy bardziej wschodni klimat, indie itp., i trzeba przyznać, że chyba są to nacje mniej aktywne. W Anglii jak jakieś samochody palą, to raczej rodzimi kibice.

Przez chwilę myślałem, że będę (chcąc nie chcąc, raczej nie chcąc), świadkiem tej jakże popularnej we Francji dyscypliny (formy rozrywki?) sprowadzającej się głównie do niszczenia mienia publicznego [lub prywatnego]. Czekałem na znajomych przy fontannie bodajże Archanioła Michała, i nagle zebrała się spoooora grupa kibiców. Trochę pozaczepiali ludzi, trochę pohałasowali, ale dość szybko pojawił się niewielki odział Żandarmów (w zbrojach prezentują się lepiej niż w tych berecikach a'la Louis de Funes), i grupa sobie poszła.

Jeśli chodzi o mój ulubiony temat, czyli metro, to Londyńskie jest jednak bardziej zadbane. I wychodzi na to, że chociaż często miewa awarie, to nie stanowią one żadnej niedogodności w porównaniu ze strajkami :)

Pewnie jeszcze będę mi różne uwagi z czasem przychodzić do głowy, ale podsumuję moją wycieczkę już teraz... Obawiam się, że jeśli chodzi o 'jakość' życia, to Londyn jest dość daleko za innym europejskimi stolicami. Bardzo odczuwalny jest brak przestrzeni (poza parkami, które są imponujące). Zabudowa jest gęsta, ulice wąskie, a do tego większość budynków jest niska i ma niewielkie okna. Coś w tym jest, że Londyn jest pod tym względem naprawdę wielką wsią. Z drugiej strony, w Londynie się bardzo dużo dzieje, koncerty, eventy, muzea itp. Czyli: fajnie jest, byleby nie za długo ;)


środa, 28 maja 2008

Walking trough this landscapes... (part 1)

No i czyż podróże pociągami nie są fajne? Ostatnio wsiadłem do złego składu, i nagle wylądowałem przed takim dziwadłem:


No dobrze, oczywiście wsiadłem do dobrego pociągu, i dzięki dobrodziejstwom nowoczesnej inżynierii byłem w Paryżu po 2,5h (3,5 jeżeli liczyć zmianę czasu;). Od pewnego czasu ten Paryż za mną chodził, zwłaszcza, że jest rzut beretem znad Tamizy. Eurostar trochę rozczarowuje, jakoś mi się wydaje, że np. ICE robie większe wrażenie, ale faktycznie jechał momentami 300 km/h (ach te służbowe GPSy...).

W ogóle ciśnie mi się na palce mnóstwo refleksji, więc z rozpędu napisałem, że to będzie pierwsza cześć o Paryżu. Najwyżej trzeba będzie na drugą część czekać do kolejnej wycieczki :P

Doszedłem do wniosku, że ze wszystkich zachodnio-europejskich metropolii, które miałem okazję odwiedzić, Londyn oferuje najmniej jeśli chodzi o 'jakoś życia'. W porównaniu z Paryżem, Londyn to niekończące się przedmieścia. Brakuje monumentalnych budowli (już nawet nie mówię o wierzy Eiffla, bo ta jest na świecie jedna [no dobra, jest mnóstwo różnych pomniejszych replik, tym na Uralu, w Chinach a jedna nawet w Kazachstanie, w Aktau] czy też Łuku Triumfalnym). Big Ben jest fajny, ale ani to specjalnie duże, ani specjalnie stare... Natomiast w Paryżu jest bardzo dużo intrygujących budowli, które sprawiły, że nawet ja, używając eufemizmu, umiarkowany entuzjasta żabojadów, poczułem respekt. Myślę, że nic tak nie poprawia humoru jak mieszkanie w starej kamiennicy przy szerokiej alei, z szerokimi chodnikami i mnóstwem drzew po bokach (zamiast w praktycznej zabudowie lat 50, beton i cegły).

I tu kolejna sprawa. W Londynie straszliwie brakuje przestrzeni. Tzn, są parki, i są one bardzo ładne, ale większość ulic/uliczek jest wąska, domy (bloki) stoją obok siebie, i są to głównie sypialnie. Metro w Paryżu było budowane trochę później, i przez to także jest przestronniejsze. Z drugiej strony, metro w Londynie jest na pewno schludniejsze.

Jak już wspominałem, w Londynie od kilkuset lat dramatycznie brakuje miejsca, i wszystko zostało temu podporządkowane. Podobno szeroki ulice Paryża miały ułatwić użycie kawalerii w obrębie miasta, na pewno pozwoliło zachować więcej przestrzeni dla ludzi...

Tak więc, na zakończenie tej pierwszej części, podkreślę jeszcze raz, że Paryż pod względem urody oferuję dużo więcej niż Londyn, dyskretnie puszczając przy tym oko do czytelnika ;)

(Oczywiście wyjątki się zdarzają).

piątek, 23 maja 2008

Wicked

Będąc przypadkowo w Londynie.. ;) postanowiłem zaliczyć jedną z klasycznych atrakcji, czyli Musical na West Endzie.


Jak powszechnie wiadomo, jeśli chodzi o Musicale, to liczą się dwa miejsca: Broadway i West End. Nie będę tutaj rozważał wyższości jednego nad drugim, chociażby dlatego, że jeden jest w Stanach :P
West End to około 40 większych 'teatrów', kilkadziesiąt przedstawień dziennie i do 12 mln widzów rocznie. Niektóre musicale są grane od ponad 20 lat (np. Upiór w Operze, albo Les Miserables), i tak sobie myślę, że grający w nich aktorzy muszą zazdrościć aktorom telenowel, które tyle nie wytrzymują. Jestem pewien, że na przestrzeni tylu lat zdarzyło się, żeby jakaś aktorka zagrała np. córkę a potem matkę w tej samej sztuce.

Sztuce... ogólnie, nie oszukujmy się. Tego typu atrakcje należy zaliczyć raczej do branży rozrywkowej, niż do kultury. Trochę trąci komercją- wszędzie można kupić pamiątki, koszulki, plakaty; a w samym teatrze jest kilka barów (sądząc po kolejkach, dużo więcej niż toalet). Ciekawe jest też to, że przedstawienie zaczyna się bez jakiejkolwiek zapowiedzi. Koniec przerwy można poznać po tym, że przestają sprzedawać drinki. Ale mi to specjalnie nie przeszkadza, jakoś nawet nikt w moim otoczeniu chipsami się nie objadał.

Byłem na 'Wicked', czyli alternatywnej (tzn. prawdziwej) historii Czarodzieja z Oz. Wcześniej sprawiłem sobie oryginalną historię, żeby mniej więcej wiedzieć o co chodzi. Muszę przyznać, że wersja alternatywna odpowiada mi dużo bardziej, nie żebym nie lubiał małych dziewczynek (tzn, też żeby nie było że lubie małe dziewczynki!), ale ta cała Dorothy sprawiała trochę wrażenie rozwydrzonego dzieciaka. Ale tak, wiem trudne dzieciństwo etc... Samą książką byłem troche rozczarowany. W przeciwieństwie do innych bajek dla dzięci, tą wyjątkowo trudno się czyta dzieckiem nie będąc.

Wracając do przedstawienia. Inscenizacja momentami naprawdę spektakularna - latanie, zmiany scenerii, różnego rodzaju tricki. Byłem bardzo zaskoczony jakością dźwięku, zwłaszcza, że teatr Apollo Victoria początkowo był kinem (w latach 30-tych.. sam teatr jest niesamowity. Z zewnątrz przypomina trochę bunkier, ale wnętrze zachowało swój oryginalny wystrój w stylu art deco. Warto zobaczyć). I główna wokalistka radziła sobie świetnie. Myślę nawet, że nie musiała by się wstydzić podczas niedzielnych wieczorów w Kociołku :) I to mimo tego, że była trochę zielona (ten komentarz należy traktować dosłownie;)

Na zakończenie wieczoru zaliczyłem jeszcze tłumy w metrze, godzina 23 to chyba kolejna godzina szczytu w Londynie (powiedziałbym, 23 ;) ale miło, że się ludziom chce coś robić.

Na razie tyle, dziś zamierzam się przjechać Eurostarem, o czym też na pewno napiszę...

piątek, 16 maja 2008

Everyday life

Dziś zamierzam wykręcić się sianem ;) Coś mi tam wypada napisać, nie mam za bardzo tematu, więc będę chałturzył. Ot kilka drobiazgów, które się uzbierały.

Okazuje się, że stałem się celem wrogiego przejęcia. Jak wspominałem, w mieszkaniu, które wynajmuję, prąd i gaz jest na zasadzie pre-paid. Mimo to, wiedziony jakąś wyuczoną (wychowaną; ) porządnością, zgłosiłem się do mojego dostawcy, British Gas, żeby ich poinformować, że korzystam z ich usług. Chcieli mnie nawet naznaczyć (tzn. wydać imiennego chipa, trochę jak w apokalipsie [ale nie wszczepiony w czoło ani rękę]) ale potem mi przeszło. Dziś do mnie dzwonili, okazuje się, że zmieniam dostawcę. Sam nic na ten temat nie wiem, ale ponoć pewna francuska firma się do nich zgłosiła, że przejmują mnie jako klienta. Dobrze wiedzieć... To chyba dlatego, że nie ma meldunków i dowodów. Oczywiście ja wcale nie zamierzałem zmienić dostawcy, ale może mój Landlord coś tam wysłał, może współlokatorka, a może jakimś trafem żabojady dotarły do moich danych i mi robią psikusa. Usługi są na mnie, ale teraz ja muszę gdzieś dzwonić i na kogoś krzyczeć, żeby mnie zostawili w spokoju... dziwny kraj. Już wolę udowadniać, że jestem sobą, żeby coś załatwić, niż że ktoś inny nie jest mną, żeby coś odkręcić ;P

Z innej beczki... Ostatnio w Anglii były dwie afery, wywołane niedbałością ministrów/asystentów. Otóż gdzieś tam sobie pewna Pani minister spacerowała, z biura do biura, z jakimiś dokumentatmi w ręce. Zrobiono jej zdjęcie, a dzięki nowoczesnej fotografii cyfrowej udało się odczytać treść dokumentów. Ot jakieś poufne dane... w sumie ciekawa sytuacja, wyobraźmy sobie, że pewien minister sprawiedliwości pokazuje plik dokumentów będących kolejnym gwoździem do kolejnej trumny, i jakiś uważny paparazzi wykaże, że plik składał się z pustych kartek..?

Dziś ukazał się ranking metropolii według 'drożyzny kultury' (no naprawdę nie wiem jak to określić). Wyliczono, że kulturalny weekend kosztuje najwięcej w Londynie, ok. 1300 zł (średnia kwota, jaką należy wydać żeby zobaczyć muzea[w Londynie większość można zobaczyć za darmo], przedstawienia itp.). O jakieś 200 zł więcej niż Nowy Jork, sporo więcej niż Paryż, Rzym czy Barcelona... Warszawa wypadła najlepiej, wystarczy ponoć 300 zł. Przez grzeczność nie skomentuję ;P

British Airways ogłosiło rekordowe zyski. Chyba jakieś 800 mln funtów, ponad 40% wzrost względem zeszłego roku. Ale 'chief executive' Wllie Walsh zrezygnował z rocznej premii (700k Ł) w związku z wpadką z piątym terminalem na Heathrow.. I taka moja teoria. Pewnie zwolnili wszystkich kompetentnych ludzi, i nagle się okazało, że mają 40% więcej zysku... i katastrofę logistyczną. Dziwnie się ten świat kręci.

Hm.. mógłbym się jeszcze sporo rozpisać o Amy Winehouse (która być może zdradza męża), o Madonnie (która zaprasza sławy do swojej prywatnej siłowni) itp itd, ale tylko ograniczę się do jednej refleksji. Otóż, szukając zielonej cebuli w Tesco, doszedłem do wniosku, że powinni warzywa układać kolorami. Myślę, że świat byłby dużo prostszy, jeżeli zielona cebula byłaby koło pietruszki i ogórków (dla ułatwienia, mogło by być kolorami a potem wielkością).

Ale nie. Nie może być tak prosto.. i potem człowiek spędza 40 minut w sklepie i kończy z bekonem [ + nadwagą i miażdżycą;]

P.S. Przepraszam za chaotycznego posta, ale się tak jakoś z okazji piątku w pracy zasiedziałem, i mi się wszystko ze wszystkim pomieszało;)

niedziela, 11 maja 2008

Jazz is London... and London is Jazz...

Ostatnio trochę zabiegany jestem, tak więc pewnie będę rzadziej pisywał. . .

W czwartek wieczorem byłem na koncercie Jazzowym. Na Soho.. Najpierw grało jakieś trio, ale tak raczej do kotleta (ja akurat miałem jakiś stek), chociaż perkusista się bardzo wczuwał. Sądząc po wyrazie jego twarzy przeżywał prawdziwą ekstazę (ekstazę się przeżywa czy czuje?;) Ale potem śpiewała świetna afroamerykanka, tak sobie zawsze wyobrażałem Jazz. W Londynie się bardzo dużo dzieje, i nawet jeżeli większość z tego to nie są wydarzenia na skalę światową, fajnie jeżeli można gdzieś wyskoczyć.

Zbieram się od dłuższego czasu na tzw. stand-up comedys, czyli kabareciarzy mających występy w knajpach. Jest tego mnóstwo. W dzielnicy, w której mieszkam, od czwartku do soboty chyba co druga knajpa ma taki program. Ale o tym może napiszę, jak już wreszcie się wybiorę.

Wczoraj spędziłem dzień bardzo miło... rozglądam się za mieszkaniem. A raczej za pokojem. Mieszkania w Londynie, to temat rzeka. Po pierwsze, ponieważ od jakichś 100 lat miasto jest wybitnie przeludnione, budownictwo i styl życia się odpowiednio zmienił. W zasadzie, jest to jakaś europejska odmiana japońskiego trybu życia, w którym to mieszkanie służy do spania. Chyba pół miasta dzieli z kimś (obcym) mieszkanie.
Po drugie, ze względu na ruch na rynku, szukanie pokoju odbywa się w trybie ekspresowym. Na stronie www.gumtree.com można zamieścić ogłoszenie, i co lepsze pokoje są podnajmowane dosłownie w kilka godzin po ukazaniu się ogłoszenia. Takie 'przeciętne' oferty są dostępne przez dzień - dwa. Oczywiście można szukać mieszkania na 'za miesiąc', ale sporo najemców woli znaleźć kogoś od jutra, jeżeli tylko pokój jest wolny.
No i standard nie jest zbyt wysoki... Większość z tego co widziałem kojarzy mi się z koloniami albo remizami strażackimi, które pamiętam z zielonych szkół gdzieś tam w podstawówce.

Poznałem bardzo wielu ciekawych ludzi, ale chyba nie będę tego tak publicznie opisywał : ) W tej kwestii poprzestanę na tym, że pasowało by mi mieszkanie w okolicach Oval i Vauxhall (ze względu na dojazd do pracy itp), które to dzielnice okazują się być zamieszkane w dużej mierze przez homoseksualistów [Wtręt historyczny:) Vauxhall jest jedną ze starszych stacji w Londynie i od jej nazwy pochodzi rosyjskie słowo vokzal oznaczające stację kolejową. Różne teorie na ten temat można znaleźć w wikipedii tutaj].
Ale jakby co, to poznałem Landlorda, który ma fajne mieszkania i mnie baaardzo polubił. Jeździ straszliwie zagraconym polo, chodzi w okularach Prady i ma obsesje na punkcie swojej fryzury:) Ale jedno mieszkanie było naprawdę fajne (tzn pokoje).
W środku dnia się okazało, że pewien problem, który mnie motywował do szukania mieszkania się rozwiązał, więc sprawa nie jest tak pilna.

Ostatecznie więc pokoju nie znalazłem, za to bardzo miło spędziłem dzień z pewną Brytyjką, którą poznałem oglądając jedno z mieszkań :>