poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Smash and Grab

Podczas gdy Londyńska policja bawiła się w podchody z uczestnikami obozu klimatycznego, który ma się rozpocząć w środę, miał miejsce kolejny głośny 'smash and grab'. Wydawałoby się, że w centrum Londynu, 14 milionowego miasta, które się rozciąga w każdą stronę na kilkadziesiąt kilometrów, nie można po prostu wybić szyby i uciec z łupem. Tak naprawdę jest to jednak bardzo popularny sport wśród młodzieży (i nie tylko). Gazety jeszcze nie przestały pisać o postępach w śledztwie dotyczącym kradzieży biżuterii wartej 40 mln funtów z Bond Street (napad miał miejsce w biały dzień, przypadkowi przechodnie z czystego zainteresowania sfilmowali napastników), a już miał miejsce kolejny dość spektakularny atak na jubilera naprzeciwko Harrodsa. Oba miejsca są dość ruchliwe i znajdują się w centrum najbardziej prestiżowych dzielnic (Mayfair i Knightsbridge).
W zeszłym roku z kolei gang skuterowy dokonał kilkunastu skutecznych napadów na sklepy z markowymi torebkami, uciekając za każdym razem z łupem wartym kilkadziesiąt tysięcy funtów. Nie do końca rozumiem jakim cudem można w biały dzień uciec policji w mieście, które ma chyba najwięcej kamer przemysłowych na ziemi i średnią prędkość przelotową 18km/h (korki). Policja zazwyczaj jest dość bezradna, publikują portrety pamięciowe albo zdjęcia z owych kamer, czasem kogoś złapią, często nie... Trochę to chyba przypomina 18 wieczny Londyn, kiedy to na traktach podmiejsckich grasowały grupy uzbrojonych łotrzyków. Teraz mają skutery zamiast koni i czasem broń maszynową. Aha, na szczęście zazwyczaj nie ma ofiar... nazwa smash & grab jest chyba oczywista, a proceder może być dość opłacalny- w ostatnim przypadku napastnicy zarobili 2 mln w 39 sekund. Tym to się chyba nie może pochwalić żaden star-trader z city.

Niesamowite, jak pod płaszczykiem światowej metropolii Londyn wciaż może kryć przestępczość i bezprawie, które nam się kojarzy z republikamii bananowymi...

Przechodząc do lżejszych (gorętszych ; ) tematów: opubliowana badania temperatury na stacjach metra. Wygrała linia 'Central', najwidoczniej słusznie zaznaczona na czerwono. Średnia temperatura była wyższa od tej napowierzchni i dochodziła do 30 stopni. Badania przeprowadzano na peronach, w samym metrze na pewno było cieplej. Osobiście spotkałem się z wyższymi temperaturami, i myślę, że wyniki te trochę mogły być 'ostudzone', np. żeby nie wykazały temperatury wyższej niż 30 stopni - zgodnie z tutejszym prawem jest to najwyższa temperatura w jakiej można transportować bydło. No ale jak wiadomo, Londyńczk to nie bydło, i 35 też zniesie. A jak nie to zemdleje i go wyniosą. Chyba bym się czuł jak bydło, gdyby nie to, że sam się o to proszę codziennie rano.

I jeszcze jedna wiadomość mnie pocieszyła (poprzednia jest jak najbardziej optymistyczna, wiem, że nie zamarznę, sauna jest zdrowa poza tym człowiek potrzebuje czasem trochę bliskości;). Gdzieś wyczytałem, że mieszkańcy Londynu są prawdziwymi mistrzami w ogranizowaniu własnego czasu, skoro mając jeden z najdłuższych tygodni pracy mają czas na imprezowanie, kulturę etc. Otóż, okazuje się to być nieprawdą. W tej pierwszej części. Londyn posiada jeden z najkrótszych tygodni pracy w Anglii, w City średnio pracuje się tylko 37.3h tygodniowo! Kurcze, chyba pracowałem po złej stronie City ... Nic to, do emerytury pozostał mi tylko jakieś 8677 dni pracy, wtedy będę odpoczywał (chyba, że wydłużą wiek emerytalny).

Ehhhhhhhh.

niedziela, 19 lipca 2009

Religion...

Eh... spada mi wydajność, 1 post na miesiąc. Myślę, że się po prostu przyzwyczajam,... do brytyjczyków, różnych dziwnych pomysłów itp. Po prawie dwóch latach Londyn już mnie specjalnie nie zaskakuje, zatem nie mam aż takiej motywacji. Zastanawiam się czasem, czy trudno mi się będzie w Polsce przestawić- tutaj na każdym kroku słyszę różne języki, widzę ludzi o różnych kolorach skóry itp. W Polsce bym musiał czytać o tym, jak to pewien znany ksiądz był rozbawiony widokiem murzyna...

Ot drobne wnioski z piątkowego piwa. Numer jeden: piwo "London Pride" jest straszliwym sikaczem. Nie znam się na piwie, ale myślę, że rozcieńczenie piwa marki Tesco pół na pół z wodą daje London Pride (to w zasadzie taka praktyczna uwaga dla turystów, unikać). Rozmawiałem także z Hindusem z pracy (a, w ogóle chodzi ostatnio z białą kropką na czole. Zapewne coś to oznacza, na razie się nie odważyłem zapytać co, ale dobrze, że się powstrzymałem pierwszego dnia i nie powiedziałem mu, że ma coś na czole - myśląc, że może pastą do zębów się pobrudził.. ;) . O małżeństwach. Przyzwyczaiłem się do tego, że moi hinduscy współpracownicy mają małżeństwa zaaranżowane. Osobiście nie widzę w tym nic złego, zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że sam nie miałbym nic przeciwko (ale to dłuższa historia ;) Muszę przyznać, że chociaż słyszałem wielokrotnie o takiej praktyce, to byłem za pierwszym razem zaskoczony, kiedy mój znajomy powiedział, że za bardzo swojej przyszłej żony nie zna. Jak już zapewne pisałem, obu stronom przysługuje prawo weta, ale ciągłe odmawianie jest w złym tonie. Wracając do piątkowych piw. Znajomy z Indii mi wytłumaczył troche zawiłości religijnych. Jest bardzo wiele 'gałęzi' (żeby nie powiedzieć odłamów) i intepretacji, ale w jego wierze, nie może poślubić swojej kuzynki, jeżeli jest to kuzynka od strony matki. Z kolei w tradycji islamskiej (patrolinearnej?) pokrewieństwo 'przenosi' się przez ojca, zatem nie można poślubić kuzynki od strony ojca. Z tego co wiem jest wiele tradycji lokalnych, niektóre pozostają w sprzeczności z powyższym, chyba im samym jest się trudno w tym połapać. Natomiast naprawdę zabawne jest tłumaczenie jak się zakłada rodziny w Polsce. Jest mi bardzo miło, że taki człowiek z Indii interesuje się tym, jak się znajduje żone w Polsce. Chyba by się mimo wszystko nie zamienił :/

Z innych ciekawostek, polecam muzeum morskie w Londynie. Jest tam naprawdę fajny symulator mostka kapitańskiego. Próbowałem dziś przycumować do Liberty Island (tam gdzie jest statua Wolności w NY), niestety wpłynąłem moją fregatą na mieliznę. Może i dobrze, bo zacząłem odczuwać chorobę morską. Jako zapalony żeglarz (o słabym żołądku) oczekiwałem od siebie więcej, ale dzieliłem ster z 4 letnią córką znajomego Austryjaka i nie poczuwam się do odpowiedzialności.

Jak się tak dłużej zastanawiam, to przypominam sobie o wielu zaległych tematach. Byłem np. na tzw. "The naked London bike ride". Od razu dodam, że jako widz, bo roweru nie mam;) Może kiedyś się roweru dorobię, to przyłączę się do tego protestu ("niech nas zauważą"). Byłem akurat na starcie, który odbywał się, że tak powiem, perystaltycznie. Mineło mnie kilkoro Polaków (wybaczcie moje braki gramatyczne.. jeżeli grupa pod względem płci była mieszana, to było ich kilkoro?), rozbawił mnie komentarz jednego z rowerzystów (tym razem odnoszę się do płci męskiej) komentującego wszechobecnych kamerzystów: "Mam nadzieję, że telekspres nie nada akurat tego fragmentu..." Szanowny Panie Rowerzysto! Nie wiem jak telekspres, ale znalazłeś się na moim blogu! Werbalnie.

To lato, podobnie jak poprzednie, jest łaskawe dla użytkowników metra. Było przez pare dni naprawdę ciepło w Londynie, ale temperatury w metrze utrzymują się na akceptowalnym poziomie (<30>

czwartek, 11 czerwca 2009

Strike strikes London (part 2)

I tak minął wieczór i poranek, strajku dzień drugi. Bez większych zmian. Ominąłem godziny szczytu wychodząc z domu przed, a wracając po nich, chociaż wolałbym zastosować odwrotną strategię. Do stacji metra London Bridge, gdzie przecinają się jedyne dwie w pełni działające linie, nie dało się wejść. Na ulicach w dalszym ciągu dużo pieszych, pojawiło się więcej rowerzystów ze względu na pogodę.

Widziałem też pare razy jak pasażerowie w taksówce się dosłownie wymieniali, myślę, że taksówkarze na strajk nie narzekają... chociaż w okolicach południa samochody znów praktycznie stały w miejscu. Wyczytałem dziś, że uruchomiono darmowe promy z London Bridge do Tower Bridge, co nie jest specjalnie przydatnym udogodnieniem (mosty te dzieli jakieś 400 m..)

Ja osobiście przez te dwa dni dużo się nie wycierpiałam, ale jak już wspomniałem, moja linia działała. Większość ludzi wychodziła wcześniej z pracy, tym samym rekompensując sobie długi dojazd. Zastanawiam się, czy rzeczywiście straty dla biznesu wyniosły 100 mln funtów. Rzeczywiście ludzie mniej pracowali... z drugiej strony, rozważaliśmy kiedyś kwestię alarmów próbnych. Poza cotygodniową próbą systemu odbywają się czasem próbne ewakuacje. Trwa to mniej więcej półgodziny, ale jeżeli przeliczyć stracony czas na pieniądze to wychodzą całkiem duże kwoty. W przypadku budynku, w którym pracuje 2000 osób straty spokojnie sięgają dziesiątek tysięcy funtów. E, chyba to przesada mimo wszystko ;) Taka uwaga, w wysokich wierzowcach alarm nie włącza się w tej samej chwili na wszystkich piętrach, żeby nie bylo korku na schodach. Już nie pamiętam, ale chyba najpierw włącza się na wyższych, bo mają dalej.. No chyba, że pożar już tak szaleje, że nie ma po co ich ewakuować, wtedy może się w ogóle nie włącza ;) Ogólnie staram się nie pracować powyżej 4 piętra.

Jeszcze odnośnie strajku. Myślę, że sam strajk w sobie nie byłby niczym strasznym, gdyby nie wielkość Londynu. Większość ludzi przyjeżdżając do Londynu uważa, że 40 minut metrem od centrum to muszą być przedmieścia. Prawda jest taka, że Londyn jest koszmarnie wielkim miastem. A właściwie, wiochą, jeśli chodzi o typ zabudowy. Niby mieszka tu raptem 7 mln ludzi (zależy jak liczyć), ale mieszkają w takich niskich lepiankach (no dobra, domkach z cegły), że ciągnie się to wszystko za horyzont. Dla porównania, satelitarne zdjęcie Krakowa i Londynu w tej samej skali (wysokość jednego zdjęcia to 50km, podziękowania dla Google Maps;). Żeby było łatwiej znaleźć, zaznaczyłem Kraków.

Zaleta jest taka, że człowiek na pewno wytrzeźwieje w drodze do domu...

A, jeszcze dodam, że Kraków to ta szara plamka po lewej, to duże ciemne po prawej to Nowa Huta (no wiem wiem, też Kraków).

środa, 10 czerwca 2009

Strike strikes London (part 1)

Typowe: Jak tylko zostawię aparat w Krakowie, organizują jakieś protesty, strajki itp. Dziś trochę żałowałem w drodze do pracy, że nie mogę robić zdjęć, ale pocieszyłem się myślą, że największe w dziejach historii reportaże nie były ilustrowane (inna sprawa, że taki Herodot, Homer czy Kapuściński mogli nadrabiać braki wizualne talentem ;). Ufam, że spragniony wrażeń wzrokowych czytelnik będzie umiał posłużyć się internetem, który go wprost obrazami zaleje.

A zatem, miałem dziś po raz kolejny okazję uczestniczyć w spektaklu jakim jest paraliż komunikacyjny Londynu. Przypomina mi się jedna z moich ulubionych gier, Sim City, w której jedną z katastrof były protesty mieszkańców zalewające miasto... Wydaje mi się, że radziłem sobie lepiej z tym niż obecne władze Londynu, ale trzeba przyznać, że trochę oszukiwałem (można było wyburzyć ulicę i postawić nową, co likwidowało protest[ujących]).

Ogólnie myślę, że mam sporo szczęścia, ponieważ linia przy której mieszkam jako jedyna dość sprawnie funkcjonowała. Wczesno-poranna podróż do pracy odbyła się bez przygód, ale w samym City już o godzinie 8 były tłumy na przystankach. Naprzeciwko Liverpool street st. stało na przystanku przynajmniej 150 osób, grzecznie czekając na chodniczku szerokości 1.5 metra. Po drugiej stronie ustawiła się kolejka do autobusu długa na mniej więcej 300 m. Taksówki jeszcze wtedy nie były tak porządane, tym bardziej, że ruch na ulicach trochę jakby zastygł. Widać było także dużo więcej pieszych i rowerzystów.
W ciągu dnia sytuacja się w zasadzie pogarszała, i nawet koło godziny 14 autobusy jechały mocno zatłoczone. Ale prawdziwa zabawa zaczeła się wraz z popołudniową godziną szczytu. Specjalnie wyszedłem z pracy wcześniej, ale już tłumy na ulicach nie wróżyły niczego dobrego. Moje metro jako jedno z dwóch wciąż funkcjonowało, mimo to na stacji ledwie udało mi się zejść do podziemi i już utknąłem w morzu ludzi. Oceniwszy wielkość masy ludzkiej wyliczyłem sobie, że w ciągu 2h mam marne szanse na dostanie się na peron, więc zacząłem sobie spacerować na południe. Tłumy ludzi na ulicach robiły niesamowite wrażenie. Tak jakby nagle całe miasto postanowiło się przejść na spacer, każda ulica zatłoczona jak Szewska o 21 w szczycie sezonu brytyjskich wieczorów kawalerskich. Wsiadłem na stacji początkowej pewnej linii autobusowej, na początku trochę żałowałem (autobus poruszał się wolniej niż bankierzy-zawałowcy), ale pare przystanków dalej już nikomu nie udało się wsiąść. Tak więc cieszyłem się widokiem z górnego pokładu i tym, że miałem ze sobą książkę. Po drodze mijaliśmy przepełnione przystanki oraz rzeki ludzi płynącę we wszystkich kierunkach. Gdzieś na obrzeżach przeskoczyłem na metro i nawet udało mi się wbić do pierwszego składu, który nadjechał!

Brytyjczycy (i ogólnie, mieszkańcy Londynu) przyjęli utrudnienia z pokorą. Na widok przepełnionych autobusów, zamiast rwać włosy z głowy i rzucać się na ziemię uderzając pięściami z rozpaczy kiwali z niedowierzaniem głową, często z przyklejonym uśmiechem. W metrze podobnie, mimo, że przeciętny czas podróży na pewno się parokrotnie wydłużył. Naprawdę nie wiem co nam tutaj do wody dosypują, ale ewidentnie działa.

Starałem się śledzieć informacje w mediach, wydają mi się także dość stonowane. Dużo rowerzystów odważyło się na dojazd do pracy, chociaż było to trudniejsze z powodu zwiększonego ruchu. Schemat dzielenia taksówek (trochę jak dawniej w Polsce;) nie odniósł aż tak wielkiego sukcesu, okazało się, że spora część Londyńczyków dzielić się nie chce. Tłumom udało się też sparaliżować na chwilę pare stacji kolejowych, przed Clapham Junction ustawiła się długa kolejka na perony. Kto mógł, pracował z domu.

Podsumowanie pierwszego dnia nie wypada najgorzej. Pomimo braku metra Londyn wciąż funkcjonuje, poza kilkoma incydentami (jedna bijatyka na przystanku) nic się chyba nie wydarzyło. Ludzie zachowują się spokojnie i cierpliwie wracają godzinami do domu. Na koniec mapka ze stanem metra z godziny 7 rano. Linie pokolorowane nie kursowały (w tle widać na szaro odcinki działające). Używam Northern Line : )

wtorek, 9 czerwca 2009

I'm back!

Ha! Nie ma to jak niespodziewane zwroty akcji.. zapomniany autor bloga wyłania się z czeluści przepełnionego metra żeby pisać o krzywdach ludu pracującej stolicy...

Dziś o 19 rozpoczął się generalny strajk metra. Dokładnie jeszcze nie wiadomo jaki będzie jego zakres, ale na razie zawieszone są dwie linie metra, 3 mają poważne opóźnienia i kilka stacji metra jest tymczasowo zamknięta, głównie z powodu przeludnienia. Większość ludzi starała się zdążyć do domów przed 19 co już wprowadziło spore zamieszanie. Zatem już trochę wcześniej miałem przedsmak atrakcji, które mnie czekają przez najbliższe dwa dni. Pracownicy domagają się większych (wyższych?) podwyżek, co chyba w obecnej sytuacji jest trochę nie na miejscu (zwłaszcza, że zarobki w TFL - Transport For London - są naprawdę porządne). Myślę, że skończy się to ogólną nagonką na pracowników metra. Zresztą, zobaczymy ilu się tak naprawdę przyłączy.
Należy jednak przyznać, że Anglicy podchodzą do całej akcji ze stereotypowym flegmatyzmem. Jak się nie uda dojechać do pracy, jeżeli trzeba stać godzinę w ścisku na platformie- trudno. W zasadzie nikt nie narzeka, co najwyżej spokojnie krytykują związki zawodowe.

Przez ostatnie dwa miesiące się dość dużo działo w Londynie, i dla odmiany nie pisałem z powodu nadmiaru wrażeń, tak więc chyba nie będę próbował streszczać wszystkich wydarzeń... Postaram się nadrobić zaległości i napisać coś o Oxfordzie i Cambridge, które było mi dane odwiedzieć (niestety, w celach zaledwie turystycznych). Teraz tylko wspomnę o tym, że już widziałem pare razy osoby w maseczkach (dla tych co nie pamiętają, gdzieś tam jeszcze dogorewa świńska grypa), że 12 letni chłopiec jednak nie jest najmłodszym ojcem, że winda na Tower Bridge urwała się dzień po tym jak nią jechałem (ofiar śmiertelnych nie było), i że palacze kosztują NHS (tutejszy ZUS) 5 mld funtów.
Tą ostatnią informację skomentuję. Dotyczy to bezpośredniego wpływu palenia (nie uwzględnia biernych palaczy, kosztów opieki albo finansowych konsekwencji dla gospodarki). Badania przeprowadzone na Oxfordzie sponsorowała The British Heart Foundation. Oznacza to ponoć tyle, że gdyby nikt nie palił, to tyle dałoby się zaoszczędzić. Poza tym, że jestem trochę sceptycznie nastawiony do takiego wnioskowania (w 2005 palenie było przyczyną śmierci 27% wszystkich mężczyzn- czy gdyby nie palili to by nigdy nie umarli..? myślę, że gdyby nie leczyli się teraz z raka to za 10 lat umierali by na coś innego) to zaskoczyły mnie dwie informacje. Podobno przychody państwa z tej branży wynoszą 10 mld funtów, czyli jednak opłaca się palić. Po drugie, porównywano koszty innych niezdrowych trybów życia (lifestyle issues). Okazuje się, że brak ruchu powoduje straty w wysokości miliarda funtów (zapewne jakieś choroby krążenia etc.), otyłość jest tylko o połowę oszczędniejsza od papierosów, i teraz, UWAGA, niezdrowa dieta jest przyczyną porównywalnych (do palenia) wydatków w służbie zdrowia! Inaczej mówiąc, choroblia otyłość i lenistwo jest dużo mniej szkodliwe niż złe odżywianie!

Tak się przejąłem tą informacją, że pójdę coś zjeść (dwie tycie kanapeczki z szykną serem pomidorem ogórkiem i pastą jajeczną, potem truskawki z jogurtem i może jabłko jeżeli jeszcze przed snem zgłodnieję... chyba ujdzie? ;)

Pamiętaj o 5 porcjach owoców dziennie! :P

(Osobiście polecam jeszcze wino od czasu do czasu)

środa, 1 kwietnia 2009

Put people first

Tylko parę słów o G20. Było zaskakująco spokojnie, wybili tylko jedną szybę w jednym z biur RBSu, trochę się poszturchali z policją i dużo nakrzyczeli. Koło południa zrobiło się dość gorąco pod Bank of England, ale policji udało się ten teren odizolować (nikt nie mógł wejść) i tak zostało do popołudnia, kiedy to poszedłem robić zdjęcia. Nie jest raczej zaskakujące, że poziom większości postulatów był dość żenujący (mam np. w domu ulotkę nawołująca do odebrania władzy ludziom, którzy nami rządzą, i przekazaniom jej ludowi... czyli innym ludziom, którzy z definicji staną się wtedy ludźmi nami rządzącymi; albo odrzucenie pieniądza i powrót do podstaw... takie tam). Pokojowe pikiety wyglądają raczej na piknik, chociaż miło, że ktoś się ekologią przejmuje.

Różnego rodzaju aktywiści wykorzystują G20 do głoszenia swoich poglądów, w czym w sumie nie widzę nic złego, tym bardziej, że nie doświadczyłem w związku z tym niedogodności. Zamknięta została stacja Bank, bo znalazła się w strefie zamknietęj przez policję, i trochę było więcej ludzi na ulicach, ale ogólnie atmosfera była dziś dość przyjemna. Bardzo dużo ludzi chodziło z aparatami po mieście i robili zdjęcia blokadom policyjnym : )

Jutro jest główny dzień szczytu i przewidywane są dalsze protesty, chociaż pewnie skoncentrują się one na centrum konferencyjnym na wschodzie Londynu, w którym odbędą się obrady. Muszę przyznać, że nie widzę szczególnego sensu w całym tym spotkaniu... ot pare lunchów i pare godzin dyskusji. Już teraz bardziej zgodnie politycy zapowiadają znalezienie lekarstwa na wszelkie zło na świecie, ale w 4h to nawet kataru się człowiek nie pozbędzie.

A tak przy okazji to Obama wylądował na Stansted! Z jednej strony, fajnie, że używamy z panem Obamą tego samego lotniska (od dzisiaj będzie mi się tam milej stało w kolejkach). Z drugiej strony, to przykre, że z powodu kryzysu Obama musi latać tanimi liniami... ciekawe czy też musi płacić funta za skorzystanie z toalety?

piątek, 27 marca 2009

Never date a female-lawyer

Zanim przejdę do tłumaczenia się z tytułu, który nie wydaje mi się zbyt poprawny (stylistyczno - politycznie: w języku angielskim chyba nie istnieje rodzaj żeński od lawyer, a dodanie przedrostka 'female' wydaje się trochę sztuczne... a ostatnio The Sun się oburzał, że Unia Europejska chce zakazać używania tytyułu miss, chyba też coś z równouprawnieniem), tak więc, gwoli przypomnienia po przydługim komentarzu w nawiasie, zanim rozwinę tytuł, wspomnę, że miałem miły dzień : )

Miałem rano poważne spotkanie, i byłem naprawdę poruszony wirtuozją z jaką przedstawiciele pewnej, znanej dość, firmy konsultingowej ukrywali swoją niekompetencję... Nie jestem pewien czy zdobyłbym się na taką bezczelność, żeby bez drgnięcia powieki wymyślać jakieś historyjki obracające własne błędy w innowacyjne pomysły. Reszta dnia też była miła, i na koniec jeszcze do mnie w domu ankieter zadzwonił, a to zawsze tak przyjemnie jak się człowiekiem ktoś zainteresuje ;P

W Londynie się ostatnio sporo dzieje. Trwają przygotowania do szczytu G20, policja i protestanci się intensywnie zbroją. Przewidywane są różnego rodzaju atrakcje, pikiety, wieszanie kukieł bankowców na latarniach itp. Firma w której pracuje nakazała nam porzucić oficjalny 'dress code' i przychodzić w owych dniach do pracy w strojach codziennych, oraz unikanie spacerów między budynkami (których jest kilka w najgorętszym regionie). Muszę sobie koniecznie skądś aparat skombinować, po to żeby udokumentować owe protesty (o ile rzeczywiście nastąpią), ale też po to, żeby wyglądać na turystę.
Skoro już mówimy o pracy, po 6 tygodniach udało mi się wyrobić wreszcie identyfikator, dzięki czemu mogę sam wchodzić do budynku i korzystać z toalety. W pewnym momencie się trochę zestresowałem, bo się okazało, że źle zapisano moje naziwsko, i że będę musiał wszystko robić od nowa... Zadzwoniłem do odpowiedniego działu, poprawiłem pisownię, powiedzili mi, że będę musiał zapłacić 50p (0.5 funta), i że poprawią. Później się dowiedziałem, że udało im się popełnić aż dwa błędy (w imieniu i nazwisku) i zacząłem się zastanawiać, czy będę musiał płacić całego funta? Albo może to jest tak od litery, więc w sumie więcej??
Na szczęście nie udało im się przez tydzień owych błędów poprawić, więc na identyfikatorze mam dwa błędy (np. imię Tadeuz), ale jestem o 50p do przodu! Dorzucę sobie 10p i będę miał puszkę coli w mojej ulubionej knajpie z kebabami : ) I jak przyjdzie co do czego, to nikt się nie zorientuje, że tu pracowałem.

Krótko wspomnę o jedzeniu... jest to mój ulubiony temat, aż dziw, że nigdy o nim nie piszę. Dziś odnośnie kebabów. Tutaj dość popularną formą jest takie danie kebabowe, dostaje się mięso na talerzu, z surówką, do tego sosy i bułki pita. I człowiek sobie samemu robi takie mini kebaby faszerując te bułki mięsem, surówką i sosem. Całkiem fajne. Poza tym jest oczywiście dużo rodzajów ostrych papryk w tego typu, hm, no, restauracjach. Miałem bardzo intrygujące przeżycie, kiedy podczas pewnego lanczu pomyliłem zieloną papryczkę ze strąkiem fasoli. Zorientowałem się dopiero jak już pół odgryzłem, a potem przez 3h się czułęm jakby mi ktoś żołądek ścisnął. To byłby chyba dobry pomysł na dietę... 3 fasolki dziennie.

No dobrze, to jeszcze tylko na zakończenie wyjaśnienie tematu. Otóż, pare dni temu była taka drobna awantura, pewna prawniczka pozwała do sądu spotkanego w pubie kucharza. ( Aha, tu uprzedzę, że będzie to temat jak na bloga dość niemłodzieżowy. ) W owym pubie, jak to porządna młoda brytyjka, spiła się prawie do nieprzytomności, po czym owego przypakoweg kucharza zawlokła do siebie do domu. Trudno powiedzieć kto tu się powinien poczuć wykorzystany, w każdym razie kilka dni później oskarżyła o gwałt, stwierdzając, że zupełnie nic nie pamięta, ale że na pewno na nic się nie godziła. Chyba musiała to samo powtórzyć przed sądem, bo po 30 minut sprawa się zakończyła uniewinnieniem, niemniej daje to sporo do myślenia... Myślę, że na tego typu okazje powinno się stworzyć jakąś formę umowy, która by jasno definiowała wszystie kwestie sporne, zakres

eee, dobrze.

Wracając do protestów. Jutro mają być jakieś pokojowe przemarsze a w przyszłą środę i czwartek demonstracje nieoficjalne. Póki co wygląda na to, że Metropolitan Police ma przewagę 3:1 nad protestującymi (nie uwzględniając przewagi gospodarzy- większość anarchistów będzie przyjezdna, a jakoś tak czuje, że pracownicy City będą jednak kibicować policji ; ) [ja będę], i też większość przeniesie się chyba na Canary Wharf, gdzie będą wszystkie gwiazdy (Brown, Sarkozy i Obama). Tak czy inaczej, postaram się skądś skombinować aparat i dokumentować co się da, z zachowaniem odpowiedniej ostrożności ...

niedziela, 15 marca 2009

Best Value City

No teraz to pozwoliłem sobie na naprawdę długą przerwę ; ) Ale cóż robić, Londyn to też nie same imprezy, służbowe drinki, wyjścia na steki czy musicale... Czasem trzeba coś popracować. Tzn., tak było do tej pory, chociaż nastroje się trochę zmieniają. Z jednej strony zwalniają w dalszym ciągu (przynajmniej w mojej branży), z drugiej strony niektórzy postanawiają sobie zrobić przerwę w związku z kryzysem. W zeszłym tygodniu się dowiedziałem, że kilka osób w obliczu niezbyt intrygującej sytuacji na rynku pracy postanowiło pojechać na wakacje. I tak dwie osoby z mojego zespołu jadą na 3 miesiące do ameryki południowej a inny znajomy na 4 miesiące do Indii. Osobiście myślę, że teraz jest moment dobry jak każdy inny... o ile się jest w miare pewnym, że będzie do czego wrócić.

Ale, są też optymistyczne akcenty w Londynie. Np. dziś przez prawie cały dzień świeciło słońce : ) Poza tym wybrałem się z moim nowym TW (tymczasowym współlokatorem) na paradę z okazji St. Patrick's Day (Lá Fhéile Pádraig). Przypada on co prawda na 17.03, ale parada odbyła się dziś. Zaczęli koło Green Parku, dzielnicy którą skądinąnd dość dobrze znam, i maszerowali sobie wzdłuż Piccadilly, żeby potem zahaczyć o Trafalgar Square. Nasłuchałem się kobzy na wsze czasy, po raz kolejny pomyślałem sobie, że dobrze by się było nauczyć trochę Gaeilge albo tego łamacza kostek (tańca irlandzkiego), lub, w ostateczności, [lub, przede wszystkim] pospotykać się z jakimiś ładnymi irlandkami... To taka ogólna refleksja, udało mi się obejrzeć kilka różnych parad tutaj, i wniosek jest taki: w tak dużym mieście można każdą paradę zapełnić ładnymi przedstawicielkami płci (pleonazm) pięknej... zapewne dlatego parady te cieszą się tak dużą popularnością.
Zadziwiające, jak wiele jest różnego rodzaju orkiestr irlandzkich, i jak duża część populacji irlandzkiej nie reprezentuje typu kaukaskiego (uwaga czysto antropologiczna!). Aha, było też sporo psów przybranych w narodowy zielony kolor.
Oczywiście nie obyło się bez tradycyjnego irlandzkiego hot doga (z kiełbasą 'irlandzką', w smaku przypomina naszą grillową [albo, jak ją nazywa pan w sklepie mięsnym koło mojej babci, kiełbasą dla psa, Imbir wie dlaczego;]) i Guinessem. I właśnie jeśli chodzi o Guinessa, to Londyn jest ponoć 'best value irish city'. Są to słowa Borisa Johnsona (aktualnego burmistrza Londynu), którego miałem najpierw okazję zobaczyć na początku parady a potem usłyszeć na otwarciu festiwalu Irlandzkiego. Podziękował on Irlandczykom za tłumne przybywanie do Londynu (Londyn ma ponoć największą populację Irlandczyków poza Irlandią) co doprowadziło do tego, że Guiness jest w Londynie tańszy niż w Irlandii. Osobiście w ogóle za piwem nie przepadam, ale mogę się pod tym podpisać. Podoba mi się ten rodzaj muzyki, język, i w ogóle jakoś Irlandczycy wydają się bardziej sympatyczni od np. anglojęzycznych tłumów z południowej hemisfery, których nieco farmerski akcent nawet nie jest śmieszny.
Aj, nie, chyba przedobrzyłem- oczywiście owi imigranci z ciepłych krajów są bardzo mili, i myślę, że jakbym tyle czasu na słońcu spędzał co oni to miałbym podobne poczucie humoru.

Wracając jeszcze na koniec do mojego TW. Po raz kolejny przekonałem się, że pewnych rzeczy po prostu nie da się opisać. Zdarzyło nam się jechać pewnego poranka w wyjątkowo tłocznym wagonie, i znów mam dowód na to, że metro Londyńskie naprawdę jest pod tym względem wyjątkowe. Do wagonu, który w każdym innym europejskim mieście uchodzi za pełny, dosiada się co przystanek kilkanaście osób... Znajomy ów mieszka na co dzień w Wiedniu, i przyznał, że czegoś takiego tam się nie doświadczy... Nie podróżuje już w godzinach szczytu.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Sudden dad

Dziś, z okazji poniedziałku, będzie w takim nastroju... deserowym ;) Bo akurat deser zjadłem.

Już z paroma znajomymi się podzieliłem tą myślą- słuchałem sobie ostatnio okrzyków pana Rokity w samolocie, dziś refleksje redaktora Durczoka na temat czystości jego miejsca pracy (miło wiedzieć, że przejmuje się bezpieczeństwem i higieną w miejscu pracy, widać lata szkoleń nie poszły na marne), i aż mi się łezka w oku zakręciła... Autentycznie! Widać, jestem polakiem z krwi i kości i mi brakuje naszego specyficznego podejścia do życia.

No bo też, co się tutaj dzieje ciekawego? Wszyscy pewnie słyszeli już historię 13 latka, który został ojcem (wygląda na lat 10). Nie wiem, czy podano w Polskich mediach, że znalazło się dwóch innych pretendentów do ojcostwa (mają 14 i 16 lat). Najwidoczniej młoda matka (lat 15) postanowiła nie pozostawić nic przypadkowi i zastosowała zasadę do 3 razy sztuka. Pewnie będzie to jedna z najmłodszych spraw o ustalenie ojcostwa... Jedno jest pewne, o pieniądze (alimenty) nie chodziło, bo zawstydzony chłopczyk się przyznał, że stałego kieszonkowego nie dostaje, tylko od czasu do czasu 10 funtów od taty...

A teraz to mi się trochę głupio zrobiło, bo tak o nim piszę 'z góry', a jeżeli się okaże, że jednak jest tym ojcem, to przynajmniej w tym względzie jego doświadczenie życiowe przerasta moje ;P Ho ho, ale mnie na ekshibicjonizm wzięło.

I jeszcze jeden temat deserowy, naukowcy Brytyjscy chcą sprawdzić, czy tzw. Gordies (mieszkańcy[ki] płn wsch Anglii) mają wyjątkowo grubą skórę albo jakieś geny, które pozwalają im (a głównie 'samiczkom';) imprezować w zimie w kusych strojach. Jest to zjawisko spotykane też w Londynie, pamiętam jak rok temu nadziała się na mnie (i naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego) nad Tamizą w godzinach wieczornych dzieweczka wracająca z jakiejś imprezy. Ja miałem na sobie zimowe buty, sweter i ciepłą kurtkę (i nie tylko) a ona sukienkę i szpilki które niosła w rękach (tylko [no dobrze, tego do końca nie wiem]). Było około zera stopni (minus ;).
W sumie zazdrościłbym owym naukowcom takich badań, ale jestem trochę sceptycznie nastawiony do brytyjek...

sobota, 7 lutego 2009

BT Tower (of London)

Temat zimy w Londynie jest, jak to mówią Niemcy, der Schnee von gestern, chociaż śnieg jest tak naprawdę niedzielny (inaczej mówiąc, śnieg tu pada od święta). Wciąż pojawiają się histeryczne nowiny o ponownych opadach, w pozostałych częściach Anglii jeszcze trochę tu i ówdzie popadało, ale Londyn trzyma się ciepło. Zazwyczaj w metropoliach temperatura jest nieco wyższa niż w okolicy ze względu na ilość wydzielanego przez samochody i domy ciepła, ale może brytyjscy meteorolodzy jeszcze o tym nie słyszeli. Mam nadzieję, że zima przeszła, bo mi się już nie chce stać w kolejkach do metra (no dobra, i tak stoję raz na jakiś czas).

Dziś nadrobię trochę zaległości i wspomnę o BT Tower. Tak się akurat złożyło, że miałem ostatnio okazję przebywać na poziomie widokowym wieży BT w Londynie. Otóż sterczy sobie takie coś w samym centrum Londynu, wg mnie wyglada na jakiś socrealizm i psuje panoramę miasta. Ma 189m, została wybudowana w latach 60tych żeby przekazywać sygnały telekomunkacyjne. Początkowo na jednym z pięter znajdowała się restauracja, została jednak zamknięta dla publiki w 1980 ze względów bezpieczeństwa. Co ciekawe, miało to miejsce dopiero 9 lat po zamachu bombowym IRA (podłożyli bombę w 1971 roku w owej restauracji). Zdjęcia są słabej jakości bo nie miałem swojego aparatu. Poza tym szyba była trochę mało przejrzysta i oświetlenie 'niekorzystne'.
Oglądają Londyn z góry utwierdziłem się w przekonaniu, że jest to po prostu koszmarnie duża wiocha. Gdzieś tam het het widać kilka wieżowców Canary Wharf, ale samo centrum jest gęsto zabudowane niewysokimi kamienicami. W ścisłym centrum praktycznie nie ma ulic szerszych niż dwupasmowe, co dodatkowo potęguję klaustrofobiczne wrażenie. Nocne zdjęcia amerykańskich metropolii kojarzą mi się z rzekami światła, tutaj jest kilka uliczek i tyle. Niemniej, fajnie było się przejechać windą i popatrzeć z góry. Restauracja ponoć była taka sobie...

Aha, mimo, że śnieg nie spadł, zamknęli moją linię metra na weekend. W zastępstwie jeżdżą zatłoczone autobusy. Jeżdżą często, ale człowiek sobie nie zdaje sprawy z wydajności metra. Moja linia, Northern line, jest najczęściej używaną w Londynie. Paradoksalnie w większości obsługuje południe Londynu (chociaż, może ma to jakiś sens- zawozi ludzi na północ). Według wikipedii przewozi ok 0,5 mln ludzi dziennie (206,734,000 rocznie). Jak widać, uwielbiam liczby, tak więc: peron ma 110m, mieści się na nim 6 wagonów, oficjalnie taki skład zabiera 912 pasażerów (miejsca siedzące + 4 os/m^2). W godzinach szczytu na jednym metrze kwadratowym mieści się na pewno więcej ludzi (jest to funkcja nie tylko przestrzeni, ale też determinacji pasażerów :). Dla porównania, dwupiętrowy Londyński autobus ma ok 66 miejsc siedzących, do tego na dole zmieści się jeszcze z 20-30 osób stojących (na górze stać nie wolno i zazwyczaj nikt nie stoi). Cóż, nie ma tu co robić wielkich porównań- Northern line miewa czasem ponad 20 składów na godzinę, jeżeli by się chciało zastąpić ją autobusami musiało by ich być ok 200 w tej samej jednej godzinie... Nie wspominając już o prędkości autobusu.

Dlatego też naprawiają metro tylko w nocy i weekendy ;)

PS. Czasem ludzie tutaj są naprawdę przerażeni jak metro zostaje wyłączone. Dzisiaj widziałem pare osób naprawdę zagubionych. Pomimo dziesiątek ogłoszeń, napisów, plakatów i strzałek, nagle nie wiedzieli gdzie mają się udać, żeby dotrzeć do swojej stacji. Może turyści? :P Chociaż naprawdę ciężko zrozumieć zapowiedzi w poruszającym się wagonie.

poniedziałek, 2 lutego 2009

The Day After Tomorrow, evening

Ostatecznie dotarłem do pracy z ponad 2h opóźnieniem. Wielkiego tłoku w metrze już nie było (te linie, które chodziły), chociaż pociągi jeździły rzadko. Kilka obserwacji.

Po pierwsze, ludzie wykorzystali okazję do zrobienia sobie wolnego. U mnie w biurze była raptem połowa pracowników, widziałem po drodze kilka biur/firm zupełnie pustych. Wiele knajp, sklepów, kiosków itp. była zamknięta. Musieliśmy się nieźle nakombinować, żeby jakiś lunch zjeść... W kilku sklepach, w których byłem, półki były częściowo puste. Rozmawiałem ze znajomymi, rozbawiło mnie, że do pracy nie poszedł jeden z moich znajomych, który mieszka przy jedynej normalnie dziś funkcjonującej linii : ) (Waterloo & City się nie liczy - jest to linia kursująca tylko między Waterloo a stacją Bank w City).
Po drugie, Brytyjczycy cieszyli się jak dzieci. A szczerze mówiąc, to nawet dzieci są bardziej powściągliwe. Imbir (pozdrowienia!) się tak zachowuje jak pierwszy raz w sezonie śnieg zobaczy :) Do wieczora im nie przeszło. Tarzali się w śniegu, lepili bałwany, rzucali śnieżkami. Mąż koleżanki, Londyńczyk, nie mógł się nagadać o śniegu, przebił chyba Finlandczyków liczbą określeń doświadczanego przez siebie zjawiska.
I na koniec, jak bardzo człowiek może być praktycznie nieprzystosowany do śniegu. Znajoma z Brazylii miała problem z przejściem 30m, nie mając butów na obcasie. Narzekała, że się co chwila wywracała, bo ślisko, nierówno itd. Była przez chwilę obawa, że wyłączą metro. Musiałbym wtedy zasuwać na piechotę jakieś 8 km do domu (mieszkam i pracuję względnie w centrum :). Byłoby to oczywiście męczące i kłopotliwe, ale dałoby się zrobić. Moi współpracownicy byli w szoku. Uważali, że to absurdalny pomysł, że to niemożliwe, niebezpieczne (można się np. poślizgnąć i sobie coś zrobić), i zapewne, że jeżeli by Bóg uważał, że człowiek się musi poruszać po śniegu, to by miał płozy albo rakiety zamiast stóp (swoją drogą, moje stopy to praktycznie płozy ; )

Sytuacja w Londynie jest ogólnie bardzo dobra. Problem nie leży w temperaturach, tylko na ulicach, w postaci śniegu. Zdarzają się tutaj mrozy, tak więc woda, prąd i internet są, problem w tym, że pługów jest zdecydowanie za mało, kierowcy autobusów nie są przyzwyczajeni do jazdy po śniegu i że miasto jest tak rozległe, że transport jest jedną z podstawowych spraw. Ja tam mógłbym pewnie dojść w 1,5-2h do pracy, ale ludzie mieszkający na przedmieściach potrzebowali by czasem i 6h (obwodnica Londynu zakreśla mniej więcej okrąg o średnicy 50 km, a to jest jeszcze obszar obsługiwany przez metro [metro Londyńskie jest największym na świecie pod względem długości torów- 400 km - np Moskiewskie ma 'tylko' 292km]). Nie wspominając już o tysiącach ludzi, którzy dojeżdżają pociągiem z okolicznych wiosek. Stąd zamknięte sklepy, firmy itd.

Chwilowo śnieg nie pada, ulice są już czarne, tak więc mam nadzieję, że jutro będzie lepiej. Na wszelki wypadek nastawiam się na czekanie pod stacją... termosu niestety nie mam, piersiówka będzie musiała wystarczyć :)

The Day After Tomorrow

I znów się tu czuje jak w filmie katastroficznym :) Wczoraj spadło jakieś 5-10 cm śniegu i Londyn jest sparaliżowany. Jest poniedziałek rano i nie jeżdżą żadne autobusy, wstrzymany został ruch kolejowy na wielu trasach dojazdowych, prawie każda linia metra jest częściowo zawieszona (chociaż dotyczy to głównie odcinków końcowych/początkowych, które znajdują się na powierzchni) lub ma poważne opóźnienia, trzy linie w ogóle nie jeżdżą... Zamknięto lotnisko City, Heathrow zamkneło pasy startowe, na innych lotniskach także anulowano część lotów, reszta ma opóźnienia. Istny Armageddon :)
O oponach zimowych mało kto słyszał a pługów jest najwidoczniej za mało, bo na ulicach leży sporo śniegu. Oczywiście, mają prawo być nieprzygotowani, bo jest to ponoć największy śnieg od 18 lat, ale z drugiej strony, ludzie! Padało raptem przez parę godzin wczoraj wieczorem! W każdym razie mam szansę poczuć się jak w tym trochę tandetnym filmie Sci Fi (The Day After Tomorrow), w którym nagle przychodzi epoka lodowcowa. Co prawda jeszcze nie musiałem uciekać przed trzaskającym mrozem ani palić mojej skromnej biblioteczki żeby przetrwać do rana, ale dzień jest jest jeszcze młody. I zapowiadają dalsze opady śniegu na jutro...

Zdjęć niestety żadnych nie mam, więc tylko odsyłam do strony BBC.

sobota, 31 stycznia 2009

196 steps

Londyńskie metro jest dość różnorodne. Przez pierwsze pół wieku poszczególne linie były budowane przez konkurujące ze sobą prywatne firmy, przez co niektóre linie się pokrywają podczas gdy 'biedniejsze' części miasta są słabo skomunikowane. Po integracji w 1933 roku zreorganizowano transport, połączono niektóre stacje itp itd, tworząc prawdziwe podziemne labirynty. Jedną z moich ulubionych stacji jest Bank and Monument (dawniej odrębne), można się na niej naprawdę zgubić. Fajnie by było, gdyby ktoś wydał mapki stacji (najlepiej w formie komputerowych modeli 3d... przy okazji, można by fajne mapy do Counterstrika, Quake'a, Call of Duty [czy w co tam się teraz grywa] robić).
Jest też trochę mniejszych stacji wciśniętych tu i tam, niektóre z nich mają windy zamiast schodów ruchomych (pewnie ze względu na brak miejsca) i oczywiście schody kręcone (awaryjne). Bardzo łatwo utknąć w podziemiach takiej stacji, bo te zazwyczaj 2-4 wielkie windy nie nadążają z wypompowywaniem tłumów wylewających się z wagonów. Dziś mi się to przydarzyło, tak więc ruszyłem za tłumem schodami (nie po raz pierwszy na tej stacji zresztą). Przed wejściem wiszą ostrzeżenia, że schodów jest 196, w związku z czym należy korzystać z tej drogi tylko w sytuacjach awaryjnych. Ponieważ jednak większość ludzi się tym nie przejmowała (a potem część padała gdzieś po drodze z wycieńczenia) parę razy usłyszałem dodatkowo ostrzeżenie z głośników, że odpowiada to wyjściu na 15 piętrowy wieżowiec, i żeby czekać na windy :) Jak to jest, że takie tłumy chodzą na te wszystkie siłownie i fitnessy, a potem nie mogą się na powierzchnie wyczołgać?

Jako że ostatnio stłukłem sobie kolejną szklankę, wybierałem się do British Museum poszukać inspiracji w różnych Chińskich naczyńkach z brązu i jadeitu. Spodobał mi się jeden dzbanek na wino, nadałby mi się bardzo do dekantacji, chociaż brąz pewnie nie jest najlepszym materiałem... Tak czy inaczej, imponujące, że ponad 3000 lat temu sztuka użytkowa była tak rozwinięta ; ) I, uważam, że wielkość dzbanka jest w sam raz (o ile każdy miałby swój). Przy okazji znalazłem fajną czytelnię w tymże muzeum, w której można korzystać z dość obszernych zbiorów (encyklopedie, książki historyczne, albumy malarskie etc itp itd). Aż żałuje, że już żadnych referatów na historię nie muszę przygotowywać ;)

Z ciekawych książek to rzuciła mi się ostatnio w oczy biografia Amy Winehouse. Coś chyba w tym jest, że Anglicy się w biografiach lubują. To, że Amy stara się dość skutecznie siebie wykończyć używkami, imprezami i alkoholem*, to chyba jeszcze za mało, żeby podsumowywać jej 25 letnie życie. W końcu, może jeszcze trochę pociągnie, i trzeba będzie drugi tom wydać? Sumplement? Errate?

Podobno też są plany napisania biografii Madeleine McCann, która zagineła/została porwana w Portugalii w maju 2007 w wieku 4 lat.

* Zaznaczam, iż nie jest przeciwnikiem picia alkoholu (w umiarkowanych ilościach). Przy okazji chciałbym przypomnieć, że zgodnie z najnowszymi badaniami zaleca się: kieliszek czerwonego wina dziennie na krążenie, kieliszek białego wina dziennie dla płuc (przeciwutleniacze podobno zapobiegają rakowi), jedno piwo dla poprawienia pracy nerek, wódka na trawienie, rodzynki nasączone ginem na artretyzm, koniak na podniesienie ciśnienia (jeżeli ktoś ma za niskie) ... na pewno o czymś zapomniałem dzisiaj.

środa, 21 stycznia 2009

There is probably no Xenu

Zapewne większość słyszała o akcji zorganizowanej przez ateistów, wspieranej przez głośnego tu i ówdzie Richarda Dawkinsa, polegającej na promowaniu ateizmu. Właściwie, to chyba bardziej chodzi o zwrócenie ludziom uwagi na ateizm w odpowiedzi na kampanię marketingową kościoła. Chyba o tym nie wspominałem, ale tutaj kościół dość często się reklamuje, obiecując np. odnalezienie sensu życia. Nie jest to aż tak dziwne w kraju, w którym przerabia się nieużywane już kościoły na domy, kluby nocne albo ścianki wspinaczkowe (zabytkowy kościół Św. Benedykta niedaleko Manchesteru został w ten sposób uratowany przed rozebraniem). W ramach ateistycznej kampani wywieszane są plakaty z hasłem 'There is probably no god. Now stop worrying and enjoy your life'. Jak widać, hasło jest dość ostrożne, co wg mnie trochę podważa sens całej akcji. To tak jakby napisać: najprawdopodbniej przeżyjesz upadek z trzeciego piętra, więc skacz śmiało!
Katolicy podeszli do tego różnie, jedni chcieli zakazać tego typu kampanie, inni argumentowali, że wszystko co zmusi ludzi do myślenia o życiu jest wartościowe (i tak czy inaczej prowadzi do Boga). Ostatecznie akcja ruszyła i już mi się zdarzyło widzieć parę takich plakatów w metrze.

Ten temat był głośny już jakiś czas temu, ale przypomniałem sobie o nim ostatnio widząc protest grupy Anonymous przeciwko Scjentologii. O Scjentologii się nie będę rozpisywał, chociaż jest to fascynujące zjawisko (zwłaszcza dla każdego młodego kultysty i/lub planującego zakładanie własnej religii). Protestowała niewielka grupa kilkudziesięciu młodych ludzi w maskach tego gościa z V jak Vendetta (ot taki film), nie zwracali na siebie zbytnio uwagi, ale spodobało mi się jedno z haseł: There is probably no Xenu.

Jak już kiedyś wspominałem, Londyn jest miastem, w którym się dużo protestuje. Wynika to zapewne z jego wielkości, dużej liczby młodych ludzi, którzy ze względu na niespecjalny poziom uczelni brytyjskich mają za dużo wolnego czasu a także pewnie z tolerancji władz. Mam wrażenie, że pod parlamentem co weekend ktoś coś oprotestowywuje (poza stałym protestem przeciwko wojnie w Iraku). Ostatnio dość dużą niepopularnością cieszą się plany rozbudowy Heathrow (trzeci pas).

I skoro już przy temacie rozbudowy jestem- byłem ostatnio na mini-wystawie poświęconej urbanistyce Londynu. Plany, dane itp itd. Wszystko było przygotowywane przed kryzysem, tak więc troche planów może się zmienić... Mają fajną makietę Londynu, na której dostawiają planowane budynki, dzięki czemu można sobie wyobrazić jak się Londyn w najbliższym czasie zmieni. A trochę zmian się szykuje. Planowanych jest kilka nowych wieżowców, na zdjęciu po lewej trzy z nich, po prawej jeszcze jeden (ten, oraz środkowy z trójcy mają być ukończone w 2012, ale chyba ostateczne decyzje nie zostały podjęte). Londyn wciąż się rozbudowywuje, wbrew pozorom jest jeszcze sporo miejsca w bardziej odległych dzielnicach. Problemem na pewno jest komunikacja, są plany nowych linii podziemnych, ale osobiście nie jestem przekonany czy będą one w stanie poprawić komfort przemieszczania się... Zwłaszcza, że plany są ambitne, z tego co pamiętam to ponad 150k nowych mieszkań do 2012 (przed kryzysem; ). Cóż, Londyn jest już obecnie bardzo zdecentralizowanym miastem, i pewnie pójdzie to w tą stronę, co zapewne spowoduje dalszy spadek jakości życia. Z drugiej strony, nie miał bym nic przeciwko mieszkaniu gdzieś wysoko w tej szpilce ;)

sobota, 10 stycznia 2009

What happened to global warming?

Człowiek się na chwilę zagapi, i tu nagle ma nowy rok. Wypadałoby mi pewnie powypisywać tu jakieś życzenia, ale odłożę to na później :) Tyle się mówi o tym, kto wymyślił koło, pieniądze, ogień itp, a jakoś nigdzie nie wyczytałem komu zawdzięczamy instytucje odkładania spraw na 'później'. Jestem mu bardzo wdzięczny, i może później mu za to podziękuję.

Sylwestra spędziłem poza Londynem, tak więc niewiele mogę na ten temat napisać, poza tym, że transport publiczny był darmowy, i że metro jeździło dłużej niż zwykle - niektóre linie nawet do 3 nad ranem. Zazwyczaj ostatnie pociągi jadą około 1, co nie jest tragedią biorąc pod uwagę dobrą autobusową komunikację nocną. Może się kiedyś poświęcę i przesiedzę tutaj nowy rok, to będę mógł coś więcej napisać.

Wygląda także na to, że przegapiłem zimę w Londynie. Właściwie mógłbym napisać, że "ochłodziło się, przyszły śniegi, następnie stopniały i natura zaczęła budzić się do życia" odkąd ostatnio pisałem na blogu, ale objęłoby to tylko zeszły tydzień (no może dwa). Jeśli chodzi o naturę, to mam na myśli przerośnięte wiewiórki. Z takim zapasem tłuszczu mogły by pewnie przetrwać zimy syberyjskie.
Było z tymi 'mrozami' trochę paniki, widziałem dwa razy plakaty z pytaniami z tytułu, ale (chwilowo?) się ociepla, i wszyscy liczą na to, że tak pozostanie. Wciąż bawi mnie opowiadanie Anglikom, że w niektórych miejscach na ziemi temperatura może spaść do -15 (i to nie w zamrażalce). Ostatnio musiałem tłumaczyć, jak to jest możliwe, że przy takich temperaturach działa komunikacja, jeżdżą samochody etc. Znajomego Australijczyka bardzo zaciekawiła koncepcja opon zimowych (chociaż spotkał się kiedyś z łańcuchami).

Aha, jeśli chodzi o Anglików, to miałem ostatnio podwójną satysfakcję: wspomogłem dwóch młodych anglików w sklepie 30p (około 1,20 zł), których im brakowało do piwa. Raz, że ja, Polak pomagam Anglikom (mimo tego jak potraktowali gen. Sikorskiego) a dwa, że przewrotnie czynię to rozpijając i tak już straconą brytyjską młodzież. Jak już Polska gospodarka przegoni tą wyspiarską, to sobie wspomnę tą chwilę ze świadomością, że m. in. to piwo do którego się dołożyłem obniżyło ogólny poziom edukacji młodzieży brytyjskiej, co miało negatywny wpływ na ich gospodarkę etc itp.

Wreszcie, jeśli chodzi o edukację, miałem ostatnio przyjemność usłyszeć pytanie, czy w Polsce mamy jakiś swój język. Co prawda zapytała mnie o to Chinka, ale mieszka w Anglii od lat i 'skończyła dwa fakultety'. Nie, w zasadzie nie czepiam się tutaj edukacji, bo moja własna wiedza geograficzno - historyczna jest bardzo fragmentaryczna. Raczej fascynuje mnie tak odmienne postrzeganie świata- najwidoczniej owej chince narodowość nie kojarzy się z odrębnym językiem. Podczas takiej swobodnej rozmowy z chinką, turczynką, obywatelem RPA i hindusem uświadomiłem sobie, jak skomplikowana dla nich musi być Europa. Oczywiście w Chinach też się dużo działo, ale w tym samym czasie w porównywalnej powierzchniowo Europie istniały dziesiątki kultur, narodowości, królestw itp itd.

Właściwie, można by zazdrościć dzieciom w Chinach prostej historii. Pewnie i tak wygląda ona mniej więcej jak w dowcipie: na początku nie było nic, tylko towarzysz Mao przechadzał się ulicami Pekinu... Wyrównaj z obu stron