środa, 13 stycznia 2010

Snowdown in little London

Jak wszyscy pewnie gdzieś mieli okazję przeczytać/usłyszeć, w Londynie spadł śnieg. Ogólnie nie ma w tym fakcie nic zaskakującego, śnieg (w niewilekich ilościach) pojawia się tutaj co roku. I chociaż tym razem spadło go wyjątkowo dużo, miałem déjà vu ze stycznia ubiegłego roku, kiedy to równierz relatywnie (jak dla Polaka) niewielka ilość śniegu doprowadziła do ogólnokrajowej paniki i paraliżu.

Podejrzewam, że jedynie brak świadomości, że inne kraje muszą sobie radzić z dużo cięższymi atakami zimy nie powoduje linczów na lokalnych (lub krajowych) ośrodkach władzy. Na pewno częściowo anglicy są sami sobie winni. Opony zimowe nie są tutaj specjalnie popularne (czyt. większość anglików nie wie o ich istnieniu), i oczywiście kierowcy nie mają doświadczenia z takimi warunkami pogodowymi. Dzięki temu co roku tysiące samochodów utyka na drogach lub powoduje blokujące je karambole. To z kolei utrudnia pracę pługów i piaskarek. Tych ostatnich jest oczywiście za mało, z drugiej strony trudno oczekiwać, żeby na te 5 dni zimy w roku Wielka Brytania kupowała tysiące maszyn. Natomiast strategia użycia soli, piasku i żwiru wydała mi się trochę bezsensowna- w mojej dzielnicy tylko raz posypano chodniki piaskiem, fakt, że bardzo dokładnie, ale zanim spadł śnieg. Chyba obawiano się zamarzającej mrzawki, ale oczywiście i tak zamarzła na śniegu. Można zapewne też mieć pretensje do odpowiednich służb o zbyt małe zapasy. Od początku zajmowana się tylko głównymi drogami, a zapasy są już praktycznie na wyczerpaniu. Ciekawe, czy w związku z tym w tym roku będzie dużo mniej soli w tych wszystkich sandwitchach i gotowych daniach... Wydaje mi się, że zawartość dwóch kanapek wystarczyła by na moją drogę osiedlową. Temu winny może być dyrektor głównego biura meteorologicznego, który uparcie zapowiadał bardzo lekką zimę. Dostał za to podwyżkę i teraz zarabia więcej niż premier (ok 200 tyś funtów rocznie).
Wiem, że w Polsce też były problemy z koleją, że magistrala była wyłączona i niektóre pociągi miały kilkugodzinne opóźnienie. Ale tutaj nie było wichur zrywających trakcję, ani kilkudziesięcio stopniowych mrozów, a koleje były sparaliżowane w dużo większym stopniu (z tą różnicą, że tutejsi przewoźnicy po prostu odwołują połączenia, często 'na zapas'. W związku z tym opóźnień prawie nie ma : ) Wydaje mi się, że jest to spowodowane różnicami w technologii. Tutaj większość kolei elektrycznych pobiera prąd z 3 szyny. Można sobie łatwo wyobrazić, że taka dość duża szyna dużo łatwiej się obladza niż trakcja nadziemna (czy jak tam się takie tramwajowe nazywają), przerywając obwód. Wystarczy trochę wody i minusowe temperatury i pociągi nie pojadą. Same lokomotywy też nie są na takie warunki przygotowane- grudniowe awarie Eurostara były najprawdopodobniej spowodowane drobnymi płatkami śniegu, które się przedostały do silnika. Nie żeby to kogoś naprawdę interesowało. Anglicy zadawalają się wyjaśnieniem 'due to snow' (albo, w dramatyczniejszej wersji, 'due to heavy snow'). Lokomtyw spalinowych (nieekologicznych) pewnie jest też mało.
Jeśli do tego wszystkiego dorzucić niedostosowane do niskich temperatur buty i płaszcze, to wręcz zaskakującym jest iż anglicy ten armagedon przetrwali. Oczywiście dużo więcej w tym wszystkim sensacji niż faktów, ogłaszania największych opadów od 30 lat i najniższych temperatur od kiedyś tam... Zawsze można znaleźć takie newsy. W sumie, wolę chyba to, niż nowe badania spadku popularności jakiejś partii natychmiast dementowane nowymi badaniami o wzroście popularności tej samej partii : )

Dziś znów spadł lekki śnieg, ale ludziom się już chyba trochę znudziło panikowanie. Ileż można używać tej wymówki do leniuchowania w domu? Tak więc powoli chyba świeże opady stają się, jak to mawiają niemcy, wczorajszym śniegiem, ustępując miejsca nowym bonusom w bankach, trzęsieniu ziemi na Haiti i innym problem globalnej wioski.

I jeszcze na koniec takie skojarzenie z brytyjską komedią romantyczną 'Love Actually'. Tylko w romantycznych komediach ludziom udaje się gdzieś z Londynu wylecieć w okresie świątecznym : )

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Another (new) year in London

Na jedną rzecz na pewno nie mogę narzekać – brak urozmaicenia. Z konieczności (zazwyczaj ekonomicznej, rzadziej praktycznej) zdarza mi się latać różnymi liniami, samolotami, trasami; lądować na różnych lotniskach w różnych warunkach pogodowych... Tym razem leciałem przez Monachium. Miałem tylko paredziesiąt minut na przesiadkę, a samolot z Krakowa wystartował z opóźnieniem (przez opóźniony przylot z Monachium). W związku z tym udało mi się załapać na 'specjalne traktowanie'. Kiedy wylądowaliśmy w Monachium, przy samolocie czekało już 6 albo 7 białych busików, każdy czekający na garstkę pasażerów transferowych. Kierunek Londyn skompletował się dość szybko i nasz busik umiejscowił się w środku stawki. Było w tym coś z dziecięcych zabaw resorakami/w lotnisko. Samolot wylądował, busiki się momentalnie zapłeniły i popędziły każdy w swoją stroną, początkowo jadąc jednym pasem a następnie 'rozsypując' się w kierunku różnych terminali i rękawów, wtasowywując się w dość spory ruch lotniskowej obsługi (składający się z wyglądających jak zabawki trakorów z wagonikami bagaży, małych samochodów obsługi naziemnej, autobusów z pasażerami, policji itp. itd. Jako że lot był poza granice EU (Anglia nie podpisała czegoś tam dzięki czemu każdorazowo się czepiają) musieliśmy najpierw przejść kontrolę dokumentów. Kierowca wysadził nas przy jakimś pokoiku, przeprowadził wszystkich przez szybką kontrolę dokumentów, zapakował z powrotem do busa, po czym zaparkował po drugiej stronie ulicy (dosłownie 10m dalej! Zapewne nie mógł pozwolić nam latać po płycie lotniska), znów wysiadł, obiegł busika i wskazał klatkę schodową do naszego rękawa. W samolocie czekał nas jeszcze jeden miły akcent, okazało się że w tym pośpiechu pędząc na przełaj przez lotnisko wyprzedziliśmy właściwych pasażerów, także mogłem się spokojnie rozlokować w zupełnie pustym Airbusie A320. Pewnie gdyby nie Niemiecki porządek, to bym bagaż zobaczył za 3 dni, ale udało im się go przerzucić.

Dość szybko wystartowaliśmy, dostałem tą samą bułę co w tamtą stronę (tzn, tego samego typu). Ciekawa obserwacja: lot z Krakowa do Monachium trwał mniej więcej tyle samo, tylko samolot był mniejszy - może dlatego bułka w pierwszym locie była mniejsza? Taka 8 na 5 cm, może by się większe nie zmieściły? A, ową mniejszą bułkę spożyłem w towarzystwie sympatycznyego pana z Istambułu, który spędził sylwestra gdzieś w czechach a następnie przyjechał zwiedzić Kraków. Bardzo żałował, że musiał podziwiać rynek (sukiennice) w trakcie remontu, a następnie że przegapił imprezę na rynku, o której nie miał pojęcia. Te 6 (czy 7) busów wiozących pasażerów na inne połączenia uświadomiło mi jak bardzo Kraków się już zapętlił w sieć międzynarodowych połączeń. Ludzie lecieli dalej m. in. do Brna, Malagi, Frankfurtu … Hm, tak teraz sobie przypomniałem, że po pana do Istambułu żaden bus nie przyjechał, mimo że miał odlot o tej samej godzinie co ja... Mam nadzieję, że zdążył.

Wreszcie, muszę przyznać, że pomimo całej przykrości z którą się wiąże każdorazowo opuszczanie Krakowa, Londyn nocą wygląda pięknie. Zrobiliśmy kółko nad Canary Wharf, zastanawiałem się czy mrugające światełka to migające na ekranach traderów skoki cen z wciąż jeszcze czynnych rynków azjatyckich ;), zobaczyłem z góry Tower Bridge, Big Bena i Londyński oko, a potem polecieliśmy na Heatrow (tu muszę dodać, że chyba nie każdego owa nocna panorama zachwyciła, pasażer za mną dostał torsji tuż po wylądowaniu... przyznaję, zetknięcia z ziemią Jej Królewskiej Mości też średnio dobrze znoszę, chociaż udaje mi się zachować te uczucia w sobie [zresztą, tak czy owak są bardziej abstrakcyjne]).

Być może dzięki temu zamieszaniu przy przesiadce uniknąłem kolejnej kontroli bezpieczeńśtwa i ściągania butów. Póki co konsekwencji ostatniego nieudanego zmachu nie widziałem, ale wyczytałem w samolocie, że Wielka Brytania wprowadzi 'najszybciej jak tylko praktycznie możliwe' skanery nowej generacji i szukanie drobinek materiałów wybuchowych. Mimo kontrowersji z owymi skanerami związanymi (naruszanie godności osobistej poprzez zbyt dokładne obrazowanie ciała). Ponoć owe skanery i tak by nie wykryły tej bomby (mówi się o 80g materiału wybuchowego... tyle to niektórzy mogą w dziurach w zębach schować, jak tą przysłowiową pierwszą banie), zresztą jak wiadomo 100 ml to nawet płynu można przewieźć. A z tym niuchaniem materiałów wybuchowych to już by w ogóle była tragedia, z tego co pamiętam obecne bramki tego typu potrzebują na analizę do kilku minut; opóźnienia byłyby co najmniej jak na 5 terminalu Heathrow.

Pamiętajcie moje słowa! Za parę lat to nago będziemy latać. Albo wrócimy do dyliżansów pocztowych.

Wszystko to piszę na świeżo siedząc w metrze, którym jeszcze chwilę będę jechał do pracy tfu do domu... O ile domem można nazwać ten zestaw pomieszczeń wyposażonych w ledwie podstawowe środki do życia... (poza winem, którego chyba nie mam).

Dopisane w domu: Wina rzeczywiście nie ma, za to na ulicy przed domem powitała mnie swojska puszka po piwie LECH : )