środa, 1 grudnia 2010

Let it snow, let it snow, let it snow...

Czytałem ostatnio na BBC jakiś artykuł o tym, co jest newsem a co nie jest. Dość oczywistym wnioskiem było, że częste wydarzenia są marnymi newsami, bo się ludziom nudzą. Myślę, że to jest trochę przyczyną mojej niskiej aktywności na blogu : ) Niby się dużo dzieje: rozróby studentów pod parlamentem, strajk metra, paraliż miasta spowodowany szufelką śniegu i kolejne bankrutujące państwa czy też firmy. Ale ponieważ mam to na co dzień, to cóż to za news? Gdyby tak np. jakiegoś pięknego dnia (o, jakby dzień był piękny, to byłby jakiś tam już news) żadne metro się nie zepsuło, to byłoby wydarzenie!

We wspomnianym artykule autor mówi między innymi o strajkach. Słyszałem parę razy określenie 'Winter of discontent', ale nie wiedziałem, że odnosi się do zimy 1979 roku, w której w wyniku strajków stracono 29 milionów roboczo-dni. Od tego czasu media przeciwne rządom lubią przywoływać ten temat porównując jakiekolwiek 'industrial actions' do tych sprzed 30 lat. Chociaż tak naprawdę porównywać nie ma do czego, bo mimo dużo większego rynku pracy obecne strajki są 50x mniejsze niż ówczesne. Ale że zdarzają się tak rzadko, to właśnie są dobrym 'newsem'.
Ja się do strajków metra przyzwyczaiłem. Wystarczy wyjść przed godzinami szczytu (czyli np koło 7 rano) i wrócić po (czyli po 19tej) i po kłopocie. A że co druga stacja jest zamknięta, to człowiek nawet szybciej do domu wróci. Związki zawodowe wciąż rozpaczają nad jakąś dobrowolną redukcją zatrudnienia... Myślę, że teraz to im już bardziej chodzi o zachowanie twarzy. Widzą ile ludzi dookoła traci pracę ze względu na kryzys, a dobrze opłacani pracownicy metra albo lotnisk narzekają na niskie podwyżki... Tak więc wysłuchując szefów związków zawodowych (którzy pewnie nic poza szefowaniem nie robią) naprawdę staję się kapitalistą. I nie miałbym nic przeciwko rozwiązaniu związków zawodowych ;)
Trochę bardziej skomplikowana sytuacja jest ze studentami. Ogólnie studia w Anglii są płatne, ale w dużej mierze refundowane przez państwo. Z tego co wiem, większość Brytyjczyków płaci jedynie ok. tysiąca funtów za rok, resztę pokrywa państwo. Kończą studia z długami, bo jednak tutaj bardziej stawia się na samodzielność i zazwyczaj studenci utrzymują się sami (pracując lub z kredytów studenckich). Kredytów nie muszą spłacać dopóki nie zaczną zarabiać pensji dość bliskiej średniej krajowej, co następuje dość szybko, ale i tak oznacza, że raczej przed 30tką kredytu na mieszkanie/dom nie wezmą. [A, to taki przytyk do wszystkich młodych Polaków, którzy narzekają, że po skończeniu studiów nie stać ich na kredyt na wymarzony dom. Brytyjczycy w okolicach 30tki biorą kredyt na cokolwiek, czasem dosłownie na garaż]. Zgodnie z nowym prawem będą musieli płacić do 9 tysięcy funtów za rok studiów, co praktycznie podwoi ich kredyt studencki. Ja myślę, że coś takiego by się w Polsce przydało, żeby przywrócić studiom jakiś sens i status. Ale w Anglii jest dużo niższy odsetek osób studiujących niż w Polsce i raczej niewielu z nich marnuje pieniądze podatnika i rodziców bo fajniej jest się wysypiać i imprezować niż pracować 9+ h dziennie

(Rany, skąd u mnie ten radykalizm dzisiaj? )

Zatem, trochę ich rozumiem. Toczy się teraz dyskusja, czy forma protestów (demolowanie mienia publicznego) jest właściwa. Osobiście jestem skłonny uwierzyć, że to nieliczna grupa anarchistów (być może nawet nie studentów). Chociaż może gdyby kredyty hipoteczne nie byłe tak wyśrubowane to by może ceny nieruchomości były bliższe rzeczywistości.. trudno powiedzieć, dlatego zarzucę ten temat i opowiem o pogodzie.
Spadł śnieg i spora część Anglii jest sparaliżowana. Zdarzyło się to już w zeszłym roku, a tak naprawdę dwa lata temu także, chociaż wtedy zima trwała raptem kilka dni. Z tego co słyszałem, w Polsce też się nam dała we znaki, więc nikogo pewnie opowieści o odwołanych pociągach czy zamkniętych drogach zaskakiwać nie będą. Zaskakująca jest natomiast bezradność Anglików. Nie jestem pewien czy mogę w to wierzyć, ale jeden z pracowników u mnie w biurze nie dotarł we wtorek do domu. Mieszka pod Londynem, jakieś 30-40 mil w linii prostej i normalnie jedzie do domu ok 40 minut. Tym razem jednak cały południowy wschód został sparaliżowany, więc utknął na dworcu w Londynie ok 20tej. Udało mu się złapać jakiś pociąg na południe koło 23tej, który jednak zatrzymał się na jakiejś stacji w połowie drogi bo resztę torów znów zasypało. Spędził noc na stacji/w pociągu, po czym wrócił tym samym składem o 10 rano do Londynu... Historia wydawała mi się nieprawdopodobna (jak można utknąć na noc 15 mil od domu???), dopóki nie znalazłem tego artykułu . Inny pociąg jadący w tym samym kierunku (Londyn - Hastings) zepsuł się, w związku z czym pasażerowie spędzili upojną noc w słabo ogrzewanym składzie. Autobusy dotarły na miejsce dopiero 0 5.30 rano. Można by pomyśleć, że awaria musiała mieć miejsce na jakichś nieznanych jeszcze nauce bezdrożach wysp Brytyjskich... ale nie. Z Londynu do Hastings jest ok 100km a południowy wschód to dość zurbanizowany region. Dużo osób utknęło też na autostradach, które stały się nieprzejezdne dla letnich (uniwersalnych) opon po minimalnych opadach. Historii takich jest więcej, co mnie mimo wszystko trochę zaskakuje. W końcu, Anglia to nie kraj tropikalny i regularnie ze śniegiem ma do czynienia.

Póki co nie narzekam, zawsze to jakaś atrakcja i mniejszy ruch w mieście. Poza tym ja śnieg lubię, a że nie mam telewizji i nie śledzę specjalnie polityki to się nawet za bałwanami stęskniłem...