Typowe: Jak tylko zostawię aparat w Krakowie, organizują jakieś protesty, strajki itp. Dziś trochę żałowałem w drodze do pracy, że nie mogę robić zdjęć, ale pocieszyłem się myślą, że największe w dziejach historii reportaże nie były ilustrowane (inna sprawa, że taki Herodot, Homer czy Kapuściński mogli nadrabiać braki wizualne talentem ;). Ufam, że spragniony wrażeń wzrokowych czytelnik będzie umiał posłużyć się internetem, który go wprost obrazami zaleje.
A zatem, miałem dziś po raz kolejny okazję uczestniczyć w spektaklu jakim jest paraliż komunikacyjny Londynu. Przypomina mi się jedna z moich ulubionych gier, Sim City, w której jedną z katastrof były protesty mieszkańców zalewające miasto... Wydaje mi się, że radziłem sobie lepiej z tym niż obecne władze Londynu, ale trzeba przyznać, że trochę oszukiwałem (można było wyburzyć ulicę i postawić nową, co likwidowało protest[ujących]).
Ogólnie myślę, że mam sporo szczęścia, ponieważ linia przy której mieszkam jako jedyna dość sprawnie funkcjonowała. Wczesno-poranna podróż do pracy odbyła się bez przygód, ale w samym City już o godzinie 8 były tłumy na przystankach. Naprzeciwko Liverpool street st. stało na przystanku przynajmniej 150 osób, grzecznie czekając na chodniczku szerokości 1.5 metra. Po drugiej stronie ustawiła się kolejka do autobusu długa na mniej więcej 300 m. Taksówki jeszcze wtedy nie były tak porządane, tym bardziej, że ruch na ulicach trochę jakby zastygł. Widać było także dużo więcej pieszych i rowerzystów.
W ciągu dnia sytuacja się w zasadzie pogarszała, i nawet koło godziny 14 autobusy jechały mocno zatłoczone. Ale prawdziwa zabawa zaczeła się wraz z popołudniową godziną szczytu. Specjalnie wyszedłem z pracy wcześniej, ale już tłumy na ulicach nie wróżyły niczego dobrego. Moje metro jako jedno z dwóch wciąż funkcjonowało, mimo to na stacji ledwie udało mi się zejść do podziemi i już utknąłem w morzu ludzi. Oceniwszy wielkość masy ludzkiej wyliczyłem sobie, że w ciągu 2h mam marne szanse na dostanie się na peron, więc zacząłem sobie spacerować na południe. Tłumy ludzi na ulicach robiły niesamowite wrażenie. Tak jakby nagle całe miasto postanowiło się przejść na spacer, każda ulica zatłoczona jak Szewska o 21 w szczycie sezonu brytyjskich wieczorów kawalerskich. Wsiadłem na stacji początkowej pewnej linii autobusowej, na początku trochę żałowałem (autobus poruszał się wolniej niż bankierzy-zawałowcy), ale pare przystanków dalej już nikomu nie udało się wsiąść. Tak więc cieszyłem się widokiem z górnego pokładu i tym, że miałem ze sobą książkę. Po drodze mijaliśmy przepełnione przystanki oraz rzeki ludzi płynącę we wszystkich kierunkach. Gdzieś na obrzeżach przeskoczyłem na metro i nawet udało mi się wbić do pierwszego składu, który nadjechał!
Brytyjczycy (i ogólnie, mieszkańcy Londynu) przyjęli utrudnienia z pokorą. Na widok przepełnionych autobusów, zamiast rwać włosy z głowy i rzucać się na ziemię uderzając pięściami z rozpaczy kiwali z niedowierzaniem głową, często z przyklejonym uśmiechem. W metrze podobnie, mimo, że przeciętny czas podróży na pewno się parokrotnie wydłużył. Naprawdę nie wiem co nam tutaj do wody dosypują, ale ewidentnie działa.
Starałem się śledzieć informacje w mediach, wydają mi się także dość stonowane. Dużo rowerzystów odważyło się na dojazd do pracy, chociaż było to trudniejsze z powodu zwiększonego ruchu. Schemat dzielenia taksówek (trochę jak dawniej w Polsce;) nie odniósł aż tak wielkiego sukcesu, okazało się, że spora część Londyńczyków dzielić się nie chce. Tłumom udało się też sparaliżować na chwilę pare stacji kolejowych, przed Clapham Junction ustawiła się długa kolejka na perony. Kto mógł, pracował z domu.
Podsumowanie pierwszego dnia nie wypada najgorzej. Pomimo braku metra Londyn wciąż funkcjonuje, poza kilkoma incydentami (jedna bijatyka na przystanku) nic się chyba nie wydarzyło. Ludzie zachowują się spokojnie i cierpliwie wracają godzinami do domu. Na koniec mapka ze stanem metra z godziny 7 rano. Linie pokolorowane nie kursowały (w tle widać na szaro odcinki działające). Używam Northern Line : )
A zatem, miałem dziś po raz kolejny okazję uczestniczyć w spektaklu jakim jest paraliż komunikacyjny Londynu. Przypomina mi się jedna z moich ulubionych gier, Sim City, w której jedną z katastrof były protesty mieszkańców zalewające miasto... Wydaje mi się, że radziłem sobie lepiej z tym niż obecne władze Londynu, ale trzeba przyznać, że trochę oszukiwałem (można było wyburzyć ulicę i postawić nową, co likwidowało protest[ujących]).
Ogólnie myślę, że mam sporo szczęścia, ponieważ linia przy której mieszkam jako jedyna dość sprawnie funkcjonowała. Wczesno-poranna podróż do pracy odbyła się bez przygód, ale w samym City już o godzinie 8 były tłumy na przystankach. Naprzeciwko Liverpool street st. stało na przystanku przynajmniej 150 osób, grzecznie czekając na chodniczku szerokości 1.5 metra. Po drugiej stronie ustawiła się kolejka do autobusu długa na mniej więcej 300 m. Taksówki jeszcze wtedy nie były tak porządane, tym bardziej, że ruch na ulicach trochę jakby zastygł. Widać było także dużo więcej pieszych i rowerzystów.
W ciągu dnia sytuacja się w zasadzie pogarszała, i nawet koło godziny 14 autobusy jechały mocno zatłoczone. Ale prawdziwa zabawa zaczeła się wraz z popołudniową godziną szczytu. Specjalnie wyszedłem z pracy wcześniej, ale już tłumy na ulicach nie wróżyły niczego dobrego. Moje metro jako jedno z dwóch wciąż funkcjonowało, mimo to na stacji ledwie udało mi się zejść do podziemi i już utknąłem w morzu ludzi. Oceniwszy wielkość masy ludzkiej wyliczyłem sobie, że w ciągu 2h mam marne szanse na dostanie się na peron, więc zacząłem sobie spacerować na południe. Tłumy ludzi na ulicach robiły niesamowite wrażenie. Tak jakby nagle całe miasto postanowiło się przejść na spacer, każda ulica zatłoczona jak Szewska o 21 w szczycie sezonu brytyjskich wieczorów kawalerskich. Wsiadłem na stacji początkowej pewnej linii autobusowej, na początku trochę żałowałem (autobus poruszał się wolniej niż bankierzy-zawałowcy), ale pare przystanków dalej już nikomu nie udało się wsiąść. Tak więc cieszyłem się widokiem z górnego pokładu i tym, że miałem ze sobą książkę. Po drodze mijaliśmy przepełnione przystanki oraz rzeki ludzi płynącę we wszystkich kierunkach. Gdzieś na obrzeżach przeskoczyłem na metro i nawet udało mi się wbić do pierwszego składu, który nadjechał!
Brytyjczycy (i ogólnie, mieszkańcy Londynu) przyjęli utrudnienia z pokorą. Na widok przepełnionych autobusów, zamiast rwać włosy z głowy i rzucać się na ziemię uderzając pięściami z rozpaczy kiwali z niedowierzaniem głową, często z przyklejonym uśmiechem. W metrze podobnie, mimo, że przeciętny czas podróży na pewno się parokrotnie wydłużył. Naprawdę nie wiem co nam tutaj do wody dosypują, ale ewidentnie działa.
Starałem się śledzieć informacje w mediach, wydają mi się także dość stonowane. Dużo rowerzystów odważyło się na dojazd do pracy, chociaż było to trudniejsze z powodu zwiększonego ruchu. Schemat dzielenia taksówek (trochę jak dawniej w Polsce;) nie odniósł aż tak wielkiego sukcesu, okazało się, że spora część Londyńczyków dzielić się nie chce. Tłumom udało się też sparaliżować na chwilę pare stacji kolejowych, przed Clapham Junction ustawiła się długa kolejka na perony. Kto mógł, pracował z domu.
Podsumowanie pierwszego dnia nie wypada najgorzej. Pomimo braku metra Londyn wciąż funkcjonuje, poza kilkoma incydentami (jedna bijatyka na przystanku) nic się chyba nie wydarzyło. Ludzie zachowują się spokojnie i cierpliwie wracają godzinami do domu. Na koniec mapka ze stanem metra z godziny 7 rano. Linie pokolorowane nie kursowały (w tle widać na szaro odcinki działające). Używam Northern Line : )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz