niedziela, 15 marca 2009

Best Value City

No teraz to pozwoliłem sobie na naprawdę długą przerwę ; ) Ale cóż robić, Londyn to też nie same imprezy, służbowe drinki, wyjścia na steki czy musicale... Czasem trzeba coś popracować. Tzn., tak było do tej pory, chociaż nastroje się trochę zmieniają. Z jednej strony zwalniają w dalszym ciągu (przynajmniej w mojej branży), z drugiej strony niektórzy postanawiają sobie zrobić przerwę w związku z kryzysem. W zeszłym tygodniu się dowiedziałem, że kilka osób w obliczu niezbyt intrygującej sytuacji na rynku pracy postanowiło pojechać na wakacje. I tak dwie osoby z mojego zespołu jadą na 3 miesiące do ameryki południowej a inny znajomy na 4 miesiące do Indii. Osobiście myślę, że teraz jest moment dobry jak każdy inny... o ile się jest w miare pewnym, że będzie do czego wrócić.

Ale, są też optymistyczne akcenty w Londynie. Np. dziś przez prawie cały dzień świeciło słońce : ) Poza tym wybrałem się z moim nowym TW (tymczasowym współlokatorem) na paradę z okazji St. Patrick's Day (Lá Fhéile Pádraig). Przypada on co prawda na 17.03, ale parada odbyła się dziś. Zaczęli koło Green Parku, dzielnicy którą skądinąnd dość dobrze znam, i maszerowali sobie wzdłuż Piccadilly, żeby potem zahaczyć o Trafalgar Square. Nasłuchałem się kobzy na wsze czasy, po raz kolejny pomyślałem sobie, że dobrze by się było nauczyć trochę Gaeilge albo tego łamacza kostek (tańca irlandzkiego), lub, w ostateczności, [lub, przede wszystkim] pospotykać się z jakimiś ładnymi irlandkami... To taka ogólna refleksja, udało mi się obejrzeć kilka różnych parad tutaj, i wniosek jest taki: w tak dużym mieście można każdą paradę zapełnić ładnymi przedstawicielkami płci (pleonazm) pięknej... zapewne dlatego parady te cieszą się tak dużą popularnością.
Zadziwiające, jak wiele jest różnego rodzaju orkiestr irlandzkich, i jak duża część populacji irlandzkiej nie reprezentuje typu kaukaskiego (uwaga czysto antropologiczna!). Aha, było też sporo psów przybranych w narodowy zielony kolor.
Oczywiście nie obyło się bez tradycyjnego irlandzkiego hot doga (z kiełbasą 'irlandzką', w smaku przypomina naszą grillową [albo, jak ją nazywa pan w sklepie mięsnym koło mojej babci, kiełbasą dla psa, Imbir wie dlaczego;]) i Guinessem. I właśnie jeśli chodzi o Guinessa, to Londyn jest ponoć 'best value irish city'. Są to słowa Borisa Johnsona (aktualnego burmistrza Londynu), którego miałem najpierw okazję zobaczyć na początku parady a potem usłyszeć na otwarciu festiwalu Irlandzkiego. Podziękował on Irlandczykom za tłumne przybywanie do Londynu (Londyn ma ponoć największą populację Irlandczyków poza Irlandią) co doprowadziło do tego, że Guiness jest w Londynie tańszy niż w Irlandii. Osobiście w ogóle za piwem nie przepadam, ale mogę się pod tym podpisać. Podoba mi się ten rodzaj muzyki, język, i w ogóle jakoś Irlandczycy wydają się bardziej sympatyczni od np. anglojęzycznych tłumów z południowej hemisfery, których nieco farmerski akcent nawet nie jest śmieszny.
Aj, nie, chyba przedobrzyłem- oczywiście owi imigranci z ciepłych krajów są bardzo mili, i myślę, że jakbym tyle czasu na słońcu spędzał co oni to miałbym podobne poczucie humoru.

Wracając jeszcze na koniec do mojego TW. Po raz kolejny przekonałem się, że pewnych rzeczy po prostu nie da się opisać. Zdarzyło nam się jechać pewnego poranka w wyjątkowo tłocznym wagonie, i znów mam dowód na to, że metro Londyńskie naprawdę jest pod tym względem wyjątkowe. Do wagonu, który w każdym innym europejskim mieście uchodzi za pełny, dosiada się co przystanek kilkanaście osób... Znajomy ów mieszka na co dzień w Wiedniu, i przyznał, że czegoś takiego tam się nie doświadczy... Nie podróżuje już w godzinach szczytu.

Brak komentarzy: