wtorek, 29 maja 2012

Stadiums of Hate - my opinion

As most have heard, a controversial BBC feature was broadcasted yesterday as part of the 'Panorama' series (a documentary / public affairs programme). It has become a bit of a hot topic in the Polish media, with most commentators being upset by the one-sided view and exaggerations, less in the UK were a lot 'sensational' insights about the hosts of the European Championship was already posted. I decided to share my opinion for the non-poles among my friends (exceptionally, in English).

I will completely ignore the part about Ukraine, since I don't know a thing about their football. Actually, I am very far from being an expert on football in any country (or the sport in general : ), however, I have spend the better (hehe) part of my life in Kraków and I think I'm entitled to an opinion on some of the claims. The main two observations were about racism and brutality of the 'Ultras' (interestingly, in Poland the description 'hooligans' is more common, but it probably wasn't used because of the connotation - it did enter the Polish language from English and, according to Wikipedia [1], was initially used to describe a London street gang). Let me deal with them separately.

As much as I'm ashamed to do that, I admit that Poland might not be as tolerant as the UK (or funnily enough, as it used to be in it's distant past) - yet. This can be partially explained by the isolation during the communist times - non-Caucasian complexion was a bit of a rarity for some time, which surely doesn't help in teaching people about diversity. Also antisemitism can be found in some extreme nationalistic groups, which is rather surprising given the very small size of the Jewish minority in Poland.
I think that the main difference between Western Europe and Poland is visibility. Over time, these extreme ideologies made it occasionally to the 'mainstream' in different parts of Europe (Jean-Marie Le Pen in France, who accused Chirac of being on the payroll of Jewish organizations, Jörg Haider in Austria or Golden Dawn in Greece, just to give some examples). Racist crime might still be happening, but to put thins into perspective: I have found out that in Scotland during 2005-2006 there were almost 20 race-hate crimes per day [2]. There is an ongoing discussion about how to address these issues in Poland, but I think there is good progress already. The historically Jewish district of Kraków, Kazimierz, can serve as an example. Once a neglected and unpopular part of town, it has become the perhaps most vibrant part of Kraków, famous for it's bars and restaurants but also for the annual Jewish Culture Festival.

So maybe that's a problem with the policing of stadiums? There was a time when English Hooligans were the scare of national football competitions. Smart rules and a zero-tolerance policy seem to have solved the problem in the UK, but it did took some years. The advance of technology (CCTV and electronic cards) made it easier to identify offenders and ban them from participating in the games. The same thing is happening in Poland just now. Even before Euro 2012 clubs were made responsible for the behavior of their supporters, and here as well progress has been achieved. I remember that some 10 years ago, when the unemployment was close to 20%, a lot more young people would get involved in hooliganism. With the transition to a [more] developed economy, more and more people have better things to do then sit in prison for a stadium seat they vandalized. Except for some of the most 'competitive' derbies, which the report chose to show, football fans are behaving orderly.

In general, I am not particularly outraged by this documentary. While I find it exaggerated (e.g. battles with riot police or racist shouts are not as common) and would consider it as rather poor journalism, I do agree that as a society we still have some work to do on education and policing. I don't think there is anything to be worried about in terms of the championship, most European countries struggle with similar issues, even if on a smaller scale.
Trying to be a bit fair, the reporter did point out, that the former English Captain John Terry is awaiting his trial for racist remarks and mentioned that this is not just happening in Poland. I would prefer a more factual approach, but that's not what people want to watch these days anyway ; ) I also remember similar materials about the World Championship in South Africa (and their homicide rates)...

And if someone in Poland is really upset about it, maybe they should do a documentary about riots in London and how it's better to watch the Olympics from home, rather then risking injuries in a week long battle with the police over the shooting of an innocent African-Caribbean man.

[1] -  https://en.wikipedia.org/wiki/Hooligan
[2] - http://www.scotsman.com/news/scottish-news/top-stories/almost-20-race-hate-crimes-a-day-in-scotland-1-692617

poniedziałek, 21 maja 2012

Cognitive Threshold

Jakiś czas temu spotkałem się z pojęciem 'cognitive threshold' w kontekście 'granic poznania' (poznania w sensie epistemologicznym, nie geograficznym : ). Podobno jest to takie nowe modne hasło (buzzword) używane w dyskusjach pomiędzy inteligentnymi/kulturalnymi ludźmi. W rzeczywistości chodzi po prostu o sytuacje, w której ktoś przestaje przyjmować do wiadomości argumenty, ponieważ wykraczają one poza jego zdolności poznawcze (przy okazji- to samo pojęcie funkcjonuje w psychologii, ale z tego co rozumiem opisuje odrębne zjawisko). Te brakujące zdolności mogą przyjmować różne formy: problem z analizą faktów, zbyt duży zestaw danych albo po prostu fakty sprzeczne z nabytą wizją świata.

Chyba w Sunday Times pisali o tym jako 'teorii, która być może tłumaczy problemy demokracji' (wyborcy nie są w stanie intelektualnie zrozumieć problemów swojego kraju). Właściwie, żadna nowość. Każdemu się na pewno zdarza prowadzić od czasu do czasu bezsensowne dyskusje na sensowne tematy. Ja pod wpływem takich [frustrujących często] doświadczeń postanowiłem podsumować swoje refleksje na temat dyskusji pomiędzy dwoma jednostkami. W skrócie: Panie i Panowie, świat jest bardzo prosty, a poniżej, w podpunktach, wytłumaczenie dlaczego mimo to ciągle borykamy się z mnóstwem problemów.

Rozważmy dyskusje pomiędzy Alicją i Bobem na jakiś skomplikowany temat (jeżeli temat jest prosty, to dyskusji zazwyczaj nie będzie). Na potrzeby takiej systematycznej analizy dyskusji jako procesu chciałoby się założyć, że temat jest rozstrzygalny (t.j. istnieje jakaś obiektywna prawda, dzięki której jedno z nich ma bezdyskusyjnie racje)... ale to jest odrębny temat i cała bogata gałąź filozofii (prawda ta może być np. niepoznawalna); poza tym jest to dość silne założenie, które wg. mnie nie jest konieczne do wyciągnięcia przydatnych wniosków. Zatem, w czym może tkwić problem, jeśli obie strony nie dochodzą do porozumienia? Poniżej punkty w kolejności luźno podporządkowanej częstotliwości występowania.

Po pierwsze, Alicja i Bob mogą się bardzo łatwo poddać emocjom. Wystarczy jedno nieostrożne sformułowanie, i już Bob czuje, że kwestionowana jest jego inteligencja/wykształcenie/poglądy rodziny itp. Myślę, że w Polskiej polityce jest to pierwsza przeszkoda, na której kończą się merytoryczne dyskusje. W prywatnych dyskusjach także się to zdarza, jeżeli poczucie własnej wartości jest zagrożone nieznajomością faktów albo niedostrzeżeniem oczywistego związku między nimi. Częściowo może temu zaradzić neutralny mediator, jeśli tylko ma wystarczająco dużo empatii, żeby wyczuwać te narastające konflikty.

Ale, załóżmy, że szczęśliwie uniknęliśmy eskalacji agresji i inwektyw. W punkcie drugim pojawia się brak cierpliwości albo motywacji do zgłębienia tematu. Niestety, ze względu na globalizację, a także może wpływ coraz większej ludzi na omawiane problemy, większość kwestii spornych trudno opisać w dwóch zdaniach. Problemy takie jak konsekwencje interwencji na bliskim wschodzie, decyzje na temat energetyki atomowej czy po prostu system emerytalny w kraju są problemami wielopoziomowymi, powiązanymi z innymi problemami albo mają aspekty praktyczne, ekonomiczne czy też moralne. Jest całkiem prawdopodobne, że w dyskusji wszystkie te elementy muszą być rozpatrzone. Nawet przed pokoleniem MTV (wychowanym ponoć na 5 minutowych klipach : ) poświęcenie tak dużej ilości uwagi jakiemuś tam problemowi byłoby nie lada wyzwaniem dla większości ludzi. Teraz, w dobie Twittera i SMSów trudno mi uwierzyć, że ktoś będzie chciał poświęcić choćby 30 minut na przeanalizowanie nawet najbardziej podstawowych argumentów. Jeśli nawet to uczyni to niestety....

... może utknąć na trzecim 'płotku', a mianowicie tym, co ostatnio ktoś nazwał właśnie 'cognitive threshold'. Problem może przekraczać nasze zdolności pojmowania. Tutaj wyróżniłbym kilka podpunktów. Najczęściej, problemem jest ilość danych, które trzeba wziąć pod uwagę. Jakkolwiek nie lubię porównania ludzkiego mózgu do procesora komputera, mógłbym się zgodzić, iż i tu i tu dysponujemy pewną pamięcią podręczną, która gromadzi te aktualnie potrzebne informacje. W dyskusji są to znane nam fakty, które pomagają formułować bądź obalać różnego rodzaju teorie. Możemy np. znać dość dobrze historię Europy, ale jeśli dyskutujemy o wadach i zaletach systemów politycznych to zapełniamy nasza pamięć podręczną (cache) jedynie faktami powiązanymi z naszą tezą. Niestety, ilość tych faktów może przekroczyć wielkość naszej pamięci podręcznej, co spowoduje, że będziemy formułować opinie sprzeczne nawet ze znanymi nam faktami. W przypadku próby zrozumienia jakiegoś tematu, możemy zamknąć się w błędnym kole proponowania rozwiązań opartych tylko na podzbiorach dostępnych informacji, sprzecznych z pominiętymi elementami. W ten sposób można też 'modelować' brak wystarczająco podzielnej uwagi. Jeśli jakiś problem ma trzy aspekty, to trzeba mieć ciągle łatwo dostępne trzy 'zestawy danych'.
Ale nie tylko wielkość pamięci podręcznej może uniemożliwić nam rozstrzygnięcia dysputy. Czasami proces wnioskowania przebiega po prostu zbyt wolno, dzięki czemu dobrze przygotowany interlokutor może nas, brzydko mówiąc, 'zgasić'. Np. podsuwając pasujące mu rozwiązania czy też tezy, sprzeczne z omawianymi faktami ale w sposób zbyt subtelny, żeby to w ferworze dyskusji dostrzec. Kontynuując analogie, jeśli nasz procesor jest zbyt wolny, możemy nie nadążać za tokiem argumentacji, co czasem może uniemożliwić nam przyjmowanie kolejnych tez czy też wniosków. Podobnie problemem może być czas, który potrzebujemy na racjonalne przyswojenie argumentów (t.j. uporanie się z warstwą emocjonalną i zaksięgowanie przekazu w postaci w miarę obiektywnej).
W bardzo skrajnych przypadkach (chyba, że mówimy o np. studiowaniu matematyki teoretycznej : ), informacja może przekraczać takie czysto intelektualne zdolności uczestnika dyskusji. Może to się wiązać z poziomem abstrakcji albo koniecznością dostrzeżenia bardzo skomplikowanych wzorców w przedstawionych sytuacjach. Szczerze mówiąc, nie jestem do końca pewny czy jest to rzeczywiście odrębny podpunkt.

Myślę, że powyższe obserwacje tłumaczą bardzo wiele różnic zdań, czasem w dużo szerszym sensie niż by się mogło początkowo wydawać. Zauważyłem np. że w dyskusjach na temat komunizmu mam czasem odmienne przemyślenia ze względu na wychowanie w (częściowo) post-komunistycznym kraju. Ten problem zazwyczaj sprowadza się do kombinacji punktu drugiego i trzeciego, teoretycznie mógłbym przedstawić wiele historii i faktów, które ukształtowały moje opinie, ale kto by chciał wysłuchiwać przez 5h jakiś historyjek na temat obcych ludzi w obcym kraju? A nawet jeśli by chciał, to czy w czwartej godzinie pamiętałby jeszcze fakty z godziny pierwszej?
Niestety, poza tym wszystkim jest jeszcze jeden punkt, dla mnie najbardziej demotywujący, bo trudno go wyeliminować poprzez cierpliwość, umiejętne podejście do drugiej osoby (czytaj: szacunek) bądź edukacje.

Wolny wybór systemu wartości. Każde wartościowanie, począwszy od kosztów ekonomicznych, społecznych do podziału zachowań na dobre i złe, może być zależne od systemu wartości. Osoby bardzo religijne mogłyby z łatwością uznać, że śmierć ciężarnej matki, której odmówiono aborcji, nie jest niczym złym. Ostatecznie, wszystko jest w rękach Boga i mając do wyboru przyjęcie jego wyroków albo złamanie nakazów (dokonując aborcji) można by wyrzec się odpowiedzialności i nie zrobić nic. Niezależnie od tego jakie się ma poglądy w tej sprawie, od razu (chyba?) widać, że nie ma tutaj specjalnie pola do dyskusji. To jest coś, czego Dawkins zdaje się nie rozumieć: jeżeli ktoś zdecydował się wierzyć w istnienie Boga niezależnie od dowodów lub ich braku, to nie ma znaczenia ile książek o ewolucji przeczyta (chociaż, jeżeli wierzy w Boga bo nie wierzy w ewolucję, to trud Dawkinsa może nie pójść na marne ; ). Podobnie, jeśli członkowie Occupy Wallstreet uważają, że różnice w bogactwie poszczególnych ludzi są niesprawiedliwe i przez to nieakceptowalne, to tłumaczenie wolnego rynku może być kompletną stratą czasu - bo "nie obchodzi mnie dlaczego, to jest po prostu niesprawiedliwe i basta". (Aha, żeby nie było, nawet jeśli jestem wrednym kapitalistą to raczej nie stanąłbym w obronie miernych często i aroganckich bankowców, którzy za swoje zakłady zgarniają duże pieniądze).

Jakie z tego płyną wnioski? Cóż, wątpię, żeby którykolwiek z tych podpunktów był jakąś rewelacją : ), myślę, że wielu polityków od wieków zdawała sobie z tego sprawę... Chociaż jak już wspomniałem, globalizacja i komplikacja naszych systemów ekonomicznych, politycznych itd. w znacznym stopniu zwiększyła ich znaczenie podczas dyskusji.
Myślę, że w przyszłości problemy ograniczą się do tych 'nie-dyskutowalnych', ponieważ te prostsze po prostu rozwiążemy. Z punktu widzenia demokracji jedyną nadzieją jest zaufanie ekspertom (czy to w postaci posłów czy jakichś niezależnych komitetów to już specjalnie nie ma znaczenia), poniekąd jest to krok wstecz ale przynajmniej z hamulcem awaryjnym. Natomiast na poziomie indywidualnym myślę, że dojdzie do podziału na problemy wymagające wymiany esejów zamiast dyskusji, i takie mniej złożone do rozstrzygnięcia przy jednym winie (na osobę). Stety/Niestety większość ludzi nie będzie miała okazji wykorzystać w praktyce swoich wartościowych przemyśleń, ale ostatecznie czasem chodzi po prostu o to, żeby sobie podyskutować, uporządkować myśli i dowiedzieć czegoś nowego...

I oczywiście, przy okazji napić się wina ze znajomymi : )

środa, 18 kwietnia 2012

Real numbers

Jak wszystkim wiadomo, ocenianie przeszłości bywa czasem niewiele prostsze od przepowiadania przyszłości. Niektórzy ekonomiści np. bardziej ufają prognozom dotyczącym Greckiej gospodarki niż historycznym danym z ostatnich kilku lat. Poza tym, świat się ciągle zmienia i trudno porównywać np. ceny dziś z cenami sprzed kilkudziesięciu lat.

Przyzwyczaiłem się już do przeliczania różnych wartości na 'dzisiejsze dolary'. Z okazji rocznicy Titanica ktoś policzył, że budżet filmu Camerona był większy niż koszt wyprodukowania statku, w przeliczeniu na dzisiejsze dolary. W tej kwestii się nie wypowiadam, bo nie widziałem żadnych liczb a poza tym wokół Titanica jest strasznie dużo przekłamań (moje dwa ulubione: Titanic był drugim statkiem w swojej klasie, pierwszym był RMS Olympic, który dziewiczy rejs odbył prawie rok przed Titanikiem - więc nie był to taki przełom; konstruktorzy nigdy nie twierdzili, że był niezatapialny - to hasło padło dopiero w jakimś filmie z lat 50tych chyba ). Z punktu widzenia ekonomii można to policzyć na kilka sposobów, każdy sobie pewnie może wyobrazić jakieś miary wedle których jedno było większym 'wyczynem' od drugiego. Często też liczy się tzw. real exchange rates, czyli kursy walut uwzględniające inflacje (i czasem wzrost PKB). Natomiast mocno zaskoczył mnie ostatnio artykuł BBC na temat wojny secesyjnej [1].

Historycy od dawna próbują policzyć liczbę ofiar tej wojny. Ze względu na słabą dokumentację (zwłaszcza na podbitym południu), brakach w metodologii itp. trudno odgadnąć prawdziwe liczby. Ostatnio ktoś spróbował oszacować to badając zaburzenie w demografii ówczesnej ameryki, co samo w sobie jest ciekawym pomysłem, i dotarł do liczby 750 tyś. ofiar. I tutaj, uwaga, autor artykułu (albo badań), żeby przybliżyć czytelnikowi skalę tej wojny, przelicza to na '2012 US numbers' (7,5 mln) oraz '2010 UK numbers' (1,5 mln). Domyślam się, że chodzi po prostu o proporcje populacji, ale sformułowanie wydaje mi się dość dziwne. Może powinni uwzględnić inflację śmierci? I skali? Utrata 10% mieszkańców małej wioski, a 10% populacji to dwie różne rzeczy. Z drugiej strony, kiedy czarna śmierć zabiła 30-60% mieszkańców Europy w XIV wieku miało to zupełnie inny wydźwięk niż gdyby dziś ptasia (czy świńska już) grypa wybiła taki sam odsetek obecnie. Są spore szanse, że przy dzisiejszej specjalizacji i podziale funkcji w społeczeństwie cofnęlibyśmy się blisko średniowiecza. Tak czy inaczej, uważam za ciekawy pomysł, żeby przeliczać śmierć sprzed kilkuset lat na '2010 deaths'.

A, z takich losowych statystyk, które mi się plączą po głowie, też z artykułu BBC: w starożytnym Rzymie mniej więcej co drugie dziecko dożywało 10 lat. To pokazuje jak mało praktyczną liczbą jest oczekiwana długość życia w danym okresie historycznym lub państwie.

I jeszcze z lokalnych wiadomości, dowiedziałem się ostatnio o istnieniu tzw. Letters of Last Resort. Wielka Brytania jest potęgą jądrową (w sensie, że jest potęgą i ma jakieś bomby : ) i posiada również cztery atomowe łodzie podwodne (klasa Vanguard chyba). I na tych okrętach, każdy kapitan ma zamknięty list od premiera, w którym są rozkazy co robić w przypadku unicestwienia premiera i jego zastępcy. Listy są pisane ręcznie i niszczone bez otwierania po zmianie premiera. Nie wiem jak jest teraz, ale do niedawna zawsze jeden z tych okrętów był gdzieś w rejsie, stanowiąc taki w miarę ludzki odpowiednik Doomsday Machine.
Zresztą, cała tematyka doktryny MAD (mutually assured destruction) jest fascynująca. USA prowadziło w latach 1960-68 operacje Chrome Dome, w której bombowce B52 z bronią jądrową były utrzymywane w ciągłej gotowości (w powietrzu). Z operacją tą wiąże się kilka spektakularnych katastrof, jak np. ta w okolicy Palomares, Hiszpanii w 1966 roku, po której przez 80 dni szukano jednej zagubionej bomby używając statystki Bayensowskiej (jak to się po polsku nazywa?) albo Thule, Grenlandia w 1968, gdzie jednej bomby atomowej nigdy nie odnaleziono. Googlując tego typu tematy dowiedziałem się, że historia zekranizowana w Karmazynowym Przypływie jest częściowo oparta na faktach - podczas kryzysu Kubańskiego w 1962 roku Vasili Arkhipov, drugi oficer na sowieckiej łodzi podwodnej, sprzeciwiając się kapitanowi i oficerowi politycznemu odwiódł ich od pomysłu wystrzelenia torpedy z głowicą nuklearną prawdopodobnie zapobiegając konfliktowi nuklearnemu.

[1] - http://www.bbc.co.uk/news/magazine-17604991

czwartek, 22 marca 2012

Facebook, China and the Gang of Four

Ostatnio znów przekonałem się o swojej ignorancji historycznej odkrywając 'oryginalną' bandę czworga. Jak każdy szanujący się informatyk słyszałem kiedyś o tzw. Gang of Four, czyli (wg. informatyków) czwórce autorów książki pt. Design Patterns (Wzorce Projektowe). Jest to taka mini-biblia 'dobrych praktyk' informatycznych, dla jednych źródło inspiracji przy rozwiązywanie często spotykanych problemów projektowania aplikacji, dla innych pomoc w wymądrzaniu się (ooo, widzę, że zastosowałeś wzorzec potrójnej ewaluacji ryzyka tranzytów ortogonalnych = obejrzałeś się przechodząc przez skrzyżowanie), więc w sumie nie wiem czemu mam wobec niej ambiwalentne uczucia... Ale chyba nie ja jeden ; )
Pierwotnie, mianem The Gang of Four określało się bowiem frakcje czworga chińskich oficjeli partyjnych (w tym ostatnią żonę Mao), których obarcza się winą za najbardziej zbrodnicze wydarzenia pod koniec rewolucji kulturalnej. Jak to się stało, że tak pejoratywne określenie zrobiło karierę w informatyce??

Chińska polityka w tym tygodniu znów stała się gorącym tematem, chociaż trochę poza głównym obiegiem mediów. Plotki o zamachu stanu, który miał się odbyć parę dni temu wydają się dość przesadzone, ale zorientowani ludzie głowią się nad różnymi dziwnymi wydarzeniami w Pekinie. Osobiście nie wydaje mi się prawdopodobne aby Bo Xilai (odsunięty niedawno od władzy polityk chiński) miał szanse na taki rasowy zamach stanu, ale zastanawialiśmy się z grupą znajomych, czy wciąż jest to taka atrakcyjna droga kariery : )

A jak to się ma do Facebooka? Ano luźno, poprzez kwestie indywidualności i wyrażania siebie ogólnie. Z jednej strony żyjemy w czasach Sieci 2.0, w której każdy może rozgłaszać (w sensie: to broadcast, które to słowo wydaje mi się mieć odcień bardziej pasywny a jednocześnie bardziej natarczywy) swoją 'indywidualność', poprzez profil FB, zdjęcia na Picassie czy też blogi. Jednocześnie w wielu dziedzinach dostrzegany jest właśnie jej brak. Przykładem może być polityka, w której od dobrych kilkudziesięciu lat nie pojawił się żaden wielki człowiek, ale też biznes - Steve Jobs był nazwany ostatnim prawdziwym przywódcą (CEO) w morzu dyrektorów-księgowych (przy okazji, czy naprawdę jego ostatnimi słowami były Oh wow, oh wow, oh wow??? czyżby doznał jakiegoś objawienia? Np iPhone 5?). W branży artystycznej również mamy z jednej strony kolejne produkty z taśmy albo ekstrawaganckich do przesady [zapewne z braku innego pomysłu na promocję] 'kosmitów'. Zatem, gdzie się podziali tacy prawdziwie wyróżniający się z tłumu indywidualiści?

Zastanawiam się, czy Facebook nie niszczy indywidualności (nie tej dosłownej) zamiast ją promować. Mam obok siebie artykuł Pani Sandberg, COO Facebooka, która prognozuje przemianę społeczną spowodowaną dzieleniem się swoim życiem z innymi (co w teorii ma doprowadzić do większej empatii/troski o bliźnich, tzw. corollary of sharing). Być może, ale myślę, że też spłyci całą ludzkość do like-ów.

Druga obserwacja jest taka, że w demokratycznych strukturach (a firmy poniekąd też są takowymi) jednostka ma dużo mniejsze szanse narzucenia swojej woli innym. Można by sobie wyobrazić, że taki Napoleon w Goldman Sachsie zostałby co najwyżej CEO (a i to przy dobrych wiatrach) i potem by go być może jakiś list niezadowolonego byłego pracownika zniszczył, zanim by zdążył doprowadzić do upadku choć jedno państwo [machlojkami walutowymi]. Chociaż prędzej by go chyba wylali za jakieś drobne ułomności typu wzrost [ w miarę prawdą jest, iż GS zwalnia co roku 15% najsłabszych pracowników].

Po trzecie, i zarazem wracając do tematu dyktatur, zastanawiam się nad motywacją ludzi, którzy do tego zmierzali. Pomijając trudność podporządkowania sobie demokratycznego państwa (co akurat się udało np. Hitlerowi), w nowoczesnym świecie władza ekonomiczna może mieć większy zasięg. Problemem krajów takich jak Rosja czy Chiny jest to, że jednostka uprzywilejowana (np. pan Chodorkowski) nie ma nawet władzy nad swoim życiem, dopóki nie uczestniczy we władzy państwa. Ale już np. taki Bill Gates, Warren Buffet czy Lakshmi Mittal (zamieszkały w Londynie miliarder władający branżą metalurgiczną [i np. Nową Hutą w Krakowie]) mają duże większą 'siłę rażenia' niż niejeden premier czy prezydent. Oczywiście, nie mają do dyspozycji takiego arsenału [nuklearnego] środków jak Obama, ale też mają dłuższe perspektywy.

Podsumowując. Mój znajomy Chińczyk stwierdził, że jakoś od dawna nie ma już mocarstw, które by pragnęły zawładnąć światem. Wytknąłem mu ZSRR oraz politycznie motywowane ingerencje USA od ameryki południowej, poprzez bliski wschód na Kambodży czy Wietnamie kończąc (przy okazji, wychodzi na to, że USA przyczyniło się do sukcesu zamachu stanu Czerwonych Khmerów, ale tym razem akurat niechcący). Ale zgodziłbym się z tym, że może będzie mniej jednostek, które stawiają sobie takie ambitne cele. W krajach rozwiniętych chyba bardziej opłaca się budować imperium ekonomiczne ogarniające cały [cywilizowany] świat. I np. kupić sobie swoją wyspę.

Niemniej, w Rosji czy właśnie Chinach, wciąż są jednostki, które względne bezpieczeństwo i dostatek mogą zapewnić sobie tylko fałszując wybory...

poniedziałek, 19 marca 2012

Poor Economics

Jeszcze kilka refleksji na temat cen żywności i koniec tematu, bo się potem zawsze głodny robię a naprawdę wypadałoby schudnąć.

MK zauważył, że większość owoców jest transportowana drogą morską i rzeczywiście jest to prawdą, co rodzi innej natury pytania na temat jakości produktów dojrzewających w kontenerowcach. Ale bardziej mnie zirytował populistyczny demotywator, który ostatnio krążył po facebooku, o tym jak to 15 mld $ (ponoć roczne wydatki na perfumy) wystarczyłoby do wyeliminowania głodu. Na perfumy wydajemy raczej więcej, ale nawet pomijając prostą kalkulację (absolutnie minimalna dieta złożona z jajek i bananów [...] wg. Esther Duflo, to co najmniej 21 centów, przy miliardzie ludzi umierających z głodu to i tak dużo więcej) ludzie chyba powinni sobie zdawać sprawę z inflacji cen w przypadku tak ograniczonej podaży? Z panią Duflo był akurat wywiad w weekendowym FT, jak przeczytam Poor Economics to się podzielę wrażeniami; powiem tylko tyle, że byłem pozytywnie zaskoczony podejściem autorów do problemu. Zamiast rozpisywania się na temat skuteczności różnych metod albo porównywania gruszek i jabłek, Duflo i pan Banerjee jeżdżą po świecie i starają się badać skuteczność różnych metod. Nie pamiętam, czy o tym pisałem, ale jakiś czas temu krytykowany był ruch 1$/day, próbujący walczyć z sytuacją, w której jakieś 30% ludzi na ziemi musi przeżyć za mniej niż dolara. Krytykowany, bo stara się walczyć ze skutkami zamiast inwestować w infrastrukturę i rozwój regionów. Autorzy Poor Economics pewnie by się w pełni z tym nie zgodzili (w ogóle głoszą, że nie ma prostych odpowiedzi) - jako jedną z [możliwych] przyczyn słabego rozwoju wielu społeczności podają problematyczność podstawowych czynności życiowych. Ktoś, kto musi się nieźle napracować przy uzdatnianiu/znalezieniu wody, nietoksycznego pokarmu itp., ma prawdopodobnie mniej sił na poprawianie swoich warunków bytu.
A pozytywnie zaskoczony, bo do tej pory widywałem głównie młodych entuzjastów z zachodu, którzy poświęcali własną edukację na walkę z wiatrakami w egzotycznych regionach świata. Myślę, że chociaż nie ma cudownych rozwiązań, to taka optymalizacja w mikro skali może zrobić dużą różnicę.

I jak już jesteśmy w takim mrocznym temacie (na granicy życia i ubóstwa), tłumaczyłem ostatnio komuś dlaczego deficyty budżetowe ciągle istnieją. Większość na pewno wie, że bieżący deficyt liczy się w procentach produktu krajowego brutto (PKB) bo np. wzrost owego PKB może wtedy utrzymać sam dług w stałej wielkości (względem gospodarki). Do tego oczywiście dochodzi jakaś tam inflacja, i tym pięknym sposobem państwa mogą ciągle wydawać więcej niż zarabiają (no, chyba, że się przeliczą jak Grecja.. i Irlandia.. i Hiszpania.. i Portugalia.. i Francja.. i USA.. i Japonia .. ale poza tymi drobnymi wyjątkami, system działa : ). W analogii do takiego osobistego budżetu można by powiedzieć, że ponieważ w Anglii zakłada się chyba 2% przyrostu pensji rocznie, to można by mieć taki deficyt. Z tym, że oczywiście człowiek nie żyje wiecznie, dlatego my musimy spłacać kredyty a Grecy mogą jeździć Porsche Cayenne (uhm, nie, zaraz, gdzieś tu brak logiki jednak...)

Aaaaalee. Taka refleksja mnie naszła, że jak już wymyślimy to True Blood, i wampiry będą się mogły ujawnić, to może wprowadzą takie perpetual mortgages dla nieumarłych (Anglia rozważa wypuszczenie takiego Perpetual Bond, który by nie miał daty ważności)? : ) Życie wieczne mogło by wprowadzić totalne zamieszanie na rynkach kapitałowych. Jak np. wtedy traktować ubezpieczenie na życie? Teoretycznie, podczas wiecznego życia będziemy potrzebowali np. nieskończenie wiele usług dentystycznych [typu, ostrzenie kłów], jak taki nieskończony ciąg malejących kosztów ważonych rosnącym prawdopodobieństwem zbalansować w teraźniejszości???

Będąc znów poważnym (i nudnym, bo o ekonomii : ). Wbrew pozorom, problem ten nie jest taki absurdalny. Weźmy np. firmę typu Apple. Dziś wreszcie się złamali i ogłosili dywidendy. Czysto teoretycznie, kapitał zatrzymany w firmie i tak będzie uwzględniony w cenie akcji, ale w praktyce oznacza to, że firma musi istnieć wiecznie, albo że znajdziemy jakiegoś frajera, który od nas akcje kupi jak już będziemy potrzebowali gotówki.
Firmy wypłacające dywidendy także są wyceniane na podstawie przyszłych zysków/wartości ruchomości, potencjału itp. Jak to obliczać w przypadku jednostek [teoretycznie] wiecznych?

Z ciekawostek. Bodajże Disney ma jakieś wieczne obligacje w obiegu, a chyba Coca Cola ma coś z 1908 roku na rynku. Oficjalnie, najstarszą działającą firmą jest hotel Nisiyama Onsen Keiunkan w Japonii (od 705 roku), my się możemy pochwalić Wieliczką (działa ponoć od 1044 roku... co prawda oficjalnie została założona w 13 wieku, ale może Wikipedia uwzględnia przedsiębiorczość polaków i czarnorynkową przeszłość).

OK. Słowo harcerza - następny post nie będzie o ekonomii ani głodzie. I postaram się, żeby nie był o jedzeniu.

Ale wampiry mogą wrócić, no bo skoro nawet Burton(a) i Depp(a) kręcą jakieś wampiry to temat musi być znów modny.

https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_oldest_companies

poniedziałek, 12 marca 2012

Airmiles

Już kiedyś o tym pisałem, ale wrócę do kwestii mil lotniczych, bo dotyka ona mojego ulubionego tematu - jedzenia : )

Postanowiłem sobie dziś pofolgować wędzonym łososiem z okazji poniedziałku (jak wiadomo, najcięższy dzień tygodnia więc najlepsza okazja do folgowania zaraz po niedzieli, sobocie, piątku i środzie [powiedzmy, ze środą może się czasem równać - zależy od środy]). Łosoś jest bardzo zdrowy, jakieś tam kwasy omega 3 i proteiny, chociaż w okazach hodowlanych trafiają się ponoć dioxyny (które np. słabo działają na urodę o czym przekonał się W. Juszczenko, ale to chyba nie miało nic wspólnego z łososiem... przy okazji urody, botox jest najsilniejszą znaną neurotoksyną, 4kg wystarczyłyby do wyeliminowania całej ludzkości [i przepraszam, jeszcze jeden wtręt, dowiedziałem się tego z Wikipedii, czy nie powinniśmy rozważyć jakie zagrożenie Wikipedia stanowi dla ludzkości w przypadku ataku obcych form życia? Podajemy im na talerzu/dysku najefektywniejsze metody kolonizacji??]). Wracają do jedzenia. Polecam np. filety łososia w syropie klonowym z ziarenkami i świeżym szpinakiem - łatwo znaleźć przepisy w sieci albo mogę służyć poradą. Dziś nie chciało mi się nic gotować więc szukałem wędzonego, i znalazłem sobie Scottish Chestnut Smoked Salmon, country of origin: Norway oO. I tak się zastanawiam, czy to drewno (chestnut) było szkockie, czy tylko w Szkocji go wędzili?

I zacząłem myśleć na temat pochodzenia różnych produktów w moich lokalnych sklepach. Dla przypomnienia, temat mil lotniczych i 'carbon footprint' jest w Anglii bardzo popularny. Odpowiedzialni ludzie starają się nie jeść produktów, które są transportowane z drugiej strony kuli ziemskiej, powstałe nawet ten ruch wokół The 100 mile diet [1] i generalnie takie jedzenie norweskiego łososia jest raczej niemodne (chociaż on pewnie był transportowany drogą morską). Ja tam się tym szczerze mówiąc za bardzo nie przejmuje, głęboko wierzę, że świat/cywilizacja i tak są skazane na zagładę; poza tym nie jestem przekonany czy transport faktycznie tak się przyczynia do globalnego ocieplenia (zwłaszcza samoloty). Dane można interpretować różnie, może jak kiedyś będę miał 3 dni to przejrzę wyniki sensownych badań i wyciągnę jakieś konkluzje.

Już kiedyś po jakimś śniadaniu uświadomiłem sobie, że jadłem produkty z 7 różnych krajów z 3 kontynentów, ale uznałem to głównie za zabawne. Ale parę dni temu kupowałem winogrona, w cenie około 2 funtów za parę kiści (co może nie jest mega-tanio ale jak na Londyn to sensownie) i zauważyłem, że są z Peru. I tak sobie pomyślałem, że CO2 ce-o-dwam, ale to chyba jednak jest strasznie niesprawiedliwe, że podczas gdy dla mnie ktoś 'przelatuje' winogrona nad Atlantykiem miliard ludzi umiera z głodu. Kurcze, czyżbym jeszcze na koniec młodości miał się stać socjalistą??

P.S. Aha, jeszcze chciałbym tylko dodać, że to nie jest tak, że nagle na oczy przejrzałem. Myślę, że dobrze rozumiem jak działa kapitalizm, wiem, że są wina za cenę których można by wyżywić wioskę w Afryce przez rok, ale tu mówimy o czymś w miarę powszednim dla przeciętnego Londyńczyka - i to mnie chyba zszokowało.

P.S.2 Kiedyś poszukam dokładnych danych, ale ponoć największy rozłam w społeczeństwie był w czasach Wiktoriańskich - zarówno pod względem jakości życia jak i czysto ekonomicznym - trochę o tym tu: [2].


[1] - https://en.wikipedia.org/wiki/The_100-Mile_Diet
[2] - http://www.guardian.co.uk/business/2011/may/16/high-pay-commission-wage-disparity

niedziela, 5 lutego 2012

The Day After Yesterday

Zazwyczaj mnie męczy, kiedy spotykam się z opiniami, że życie w Londynie musi być strasznie ekscytujące. Fakt, duża wiocha, więc trochę trwa zanim się wszystkich pozna; z tego samego powodu jest naprawdę dużo różnorodnych miejsc do odwiedzenia (głównie myślę o restauracjach, ale ponoć są też jakieś muzea ;) itp itd... Ale poza tym życie na co dzień toczy się jak w każdym innym mieście... Chociaż zdarzają się wyjątki. Wczoraj np. po raz kolejny miałem okazję poczuć się jak w filmie katastroficznym. Przechodzący momentami w Sci-Fi, biorąc pod uwagę napotkanych kosmitów.

Otóż postanowiliśmy z odwiedzającymi mnie znajomymi wybrać się na Canary Wharf. Te wszystkie wieżowce bardzo ładnie wyglądają zimą, jest lodowisko (które o dziwo było puste) i, oczywiście, niezłe restauracje. Jadąc tam spotkałem w metrze paru panów w Kiltach, ale tych, mimo dość niesprzyjającej pogody, za dziwaków uznać nie wypada. Za to przy lodowisku było parę pań, które były w trampkach albo czymś co się chyba nazywa baletkami, ubranych na gołe stopy. Temperatura była już wtedy poniżej zera, a one wymieniły te, powiedzmy, rękawiczki na stopy, na łyżwy. Potem było już kilka centymetrów śniegu na ulicach i się poważnie zastanawiam w jakim stanie dotarły do domów. Co ciekawe, przynajmniej jedna z nich była Polką.

My, pomimo 'adverse weather conditions', z pełną świadomością, że jak nie przestanie padać to będziemy musieli wracać na piechotę, poszliśmy jeść. Tego tematu jakoś specjalnie rozwijać nie będę, bo bym musiał zacząć 4 dodatkowe blogi (na temat restauracji, na temat jedzenia, na temat deserów czekoladowych i na temat alkoholi [ten mógłbym pod-rozbić na alkohole w restauracjach, alkohole a jedzenie oraz wina do deserów czekoladowych]), a jak powszechnie wiadomo, już z tym jednym ledwo sobie radzę. Wspomnę tylko, że potwierdziłem swoją dobrą opinię na temat Boisdale, polecam zwłaszcza Oyster bar (steki są ok).
W międzyczasie gdzieś złapliśmy kawałek telewizora, podawano ciągle nowe informacje o katastrofalnych opadach śniegu. Spadło go tak dużo, że im się skończyła skala w calach i musieli podawać głębokość pokrywy w systemie metrycznym (11 cm).

Wreszcie, dotarliśmy do głównego wątku tej (nomen omen) mrożącej krew w żyłach opowieści, kiedy to niewielka grupa śmiałków z niezbyt-dalekiego wschodu rozpaczliwie próbuje wrócić do domu przy pomocy różnych środków transportu. Oczywiście, przesadzam, jesteśmy dość zaradni więc rozpaczy nie było. Ale metro przestało jeździć i momentalnie z ulic zniknęły puste taksówki, za to pojawiły się grupki zagubionych imprezowiczów. Przesiedliśmy się na DLR (kolejkę naziemną), która jest zautomatyzowana i przez to działała chwile dłużej - komputera widok 5cm śniegu nie paraliżuje. Za to bardzo szybko operatorzy w centrali dostrzegli, że śnieg na kamerach to nie usterka techniczna i na wszelki wypadek komputery wyłączyli. Na szczęście dla nas, na jakiejś stacji. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w zdominowanym przez Słowian (głównie Rosjan) wagonie, jedyna osoba która się poddała panice to pan pracownik kolejki (jako, że jest ona automatyczna, nie wiem do końca co on robi - chyba otwiera drzwi... albo jak w tym kawale, pracownik jest po to, żeby karmić psa, który pilnuje, żeby pracownik niczego nie dotykał). Bardzo nas przepraszał i martwił się, że ciepło uchodzi przez otwarte drzwi, ale jakoś mu to zamykanie nie wychodziło (może się dopiero uczył).
Postanowiliśmy powalczyć na własną rękę. Szczęście nam sprzyjało i po kilku nieskutecznych próbach zamówienia lokalnego mini-caba udało nam się znaleźć jakiś pół-legalny środek transportu (mini cab zatrzymany na ulicy - pomimo drakońskich stawek obyło się bez zastawiania biżuterii). Po drodze widzieliśmy jeszcze kilka pań, które chyba zostały przeteleportowane z jakichś ciepłych krajów - jak ludzie wychodzili na imprezę to już śnieg lekko prószył, chyba w takiej sytuacji kobiety nie ubierają się w pół-otwarte buty na wysokim obcasie i kreacje letnio-koktajlowe... Albo mini i raczej cienkie rajstopy? (Oczywiście, w Anglii się tak ubierają).

Podsumowując. Zima zaskoczyła Londyńczyków. Heathrow, żeby 'uniknąć opóźnień i niedogodności dla pasażerów' odwołało 1/3 lotów, a teraz widziałem, że tylko ok 50% lotów się odbyło. Większość linii metra przestała jeździć albo miała duże opóźnienia, chociaż działo się to już późną nocą (dziś rano sytuacja była podobna, ale ponoć ze względu na braki kadrowe- część ludzie mogła faktycznie nie dojechać spoza Londynu, ale domyślam się, że duża grupa wolała nie ryzykować chodzenia po śniegu). Trzeba przyznać, że takie opady w Londynie są rzadkością (poza ostatnimi 4 latami : )
Teraz wszystko zależy od temperatur. Chwilowo śnieg topnieje, i jeżeli plusowa temperatura się utrzyma powinniśmy przeżyć następny tydzień. Jeśli jednak w nocy będzie spadać poniżej zera, to paraliż może chwile potrwać.

Aha, i praktyczna porada. W takich sytuacjach należy obstawiać autobusy.