czwartek, 22 marca 2012

Facebook, China and the Gang of Four

Ostatnio znów przekonałem się o swojej ignorancji historycznej odkrywając 'oryginalną' bandę czworga. Jak każdy szanujący się informatyk słyszałem kiedyś o tzw. Gang of Four, czyli (wg. informatyków) czwórce autorów książki pt. Design Patterns (Wzorce Projektowe). Jest to taka mini-biblia 'dobrych praktyk' informatycznych, dla jednych źródło inspiracji przy rozwiązywanie często spotykanych problemów projektowania aplikacji, dla innych pomoc w wymądrzaniu się (ooo, widzę, że zastosowałeś wzorzec potrójnej ewaluacji ryzyka tranzytów ortogonalnych = obejrzałeś się przechodząc przez skrzyżowanie), więc w sumie nie wiem czemu mam wobec niej ambiwalentne uczucia... Ale chyba nie ja jeden ; )
Pierwotnie, mianem The Gang of Four określało się bowiem frakcje czworga chińskich oficjeli partyjnych (w tym ostatnią żonę Mao), których obarcza się winą za najbardziej zbrodnicze wydarzenia pod koniec rewolucji kulturalnej. Jak to się stało, że tak pejoratywne określenie zrobiło karierę w informatyce??

Chińska polityka w tym tygodniu znów stała się gorącym tematem, chociaż trochę poza głównym obiegiem mediów. Plotki o zamachu stanu, który miał się odbyć parę dni temu wydają się dość przesadzone, ale zorientowani ludzie głowią się nad różnymi dziwnymi wydarzeniami w Pekinie. Osobiście nie wydaje mi się prawdopodobne aby Bo Xilai (odsunięty niedawno od władzy polityk chiński) miał szanse na taki rasowy zamach stanu, ale zastanawialiśmy się z grupą znajomych, czy wciąż jest to taka atrakcyjna droga kariery : )

A jak to się ma do Facebooka? Ano luźno, poprzez kwestie indywidualności i wyrażania siebie ogólnie. Z jednej strony żyjemy w czasach Sieci 2.0, w której każdy może rozgłaszać (w sensie: to broadcast, które to słowo wydaje mi się mieć odcień bardziej pasywny a jednocześnie bardziej natarczywy) swoją 'indywidualność', poprzez profil FB, zdjęcia na Picassie czy też blogi. Jednocześnie w wielu dziedzinach dostrzegany jest właśnie jej brak. Przykładem może być polityka, w której od dobrych kilkudziesięciu lat nie pojawił się żaden wielki człowiek, ale też biznes - Steve Jobs był nazwany ostatnim prawdziwym przywódcą (CEO) w morzu dyrektorów-księgowych (przy okazji, czy naprawdę jego ostatnimi słowami były Oh wow, oh wow, oh wow??? czyżby doznał jakiegoś objawienia? Np iPhone 5?). W branży artystycznej również mamy z jednej strony kolejne produkty z taśmy albo ekstrawaganckich do przesady [zapewne z braku innego pomysłu na promocję] 'kosmitów'. Zatem, gdzie się podziali tacy prawdziwie wyróżniający się z tłumu indywidualiści?

Zastanawiam się, czy Facebook nie niszczy indywidualności (nie tej dosłownej) zamiast ją promować. Mam obok siebie artykuł Pani Sandberg, COO Facebooka, która prognozuje przemianę społeczną spowodowaną dzieleniem się swoim życiem z innymi (co w teorii ma doprowadzić do większej empatii/troski o bliźnich, tzw. corollary of sharing). Być może, ale myślę, że też spłyci całą ludzkość do like-ów.

Druga obserwacja jest taka, że w demokratycznych strukturach (a firmy poniekąd też są takowymi) jednostka ma dużo mniejsze szanse narzucenia swojej woli innym. Można by sobie wyobrazić, że taki Napoleon w Goldman Sachsie zostałby co najwyżej CEO (a i to przy dobrych wiatrach) i potem by go być może jakiś list niezadowolonego byłego pracownika zniszczył, zanim by zdążył doprowadzić do upadku choć jedno państwo [machlojkami walutowymi]. Chociaż prędzej by go chyba wylali za jakieś drobne ułomności typu wzrost [ w miarę prawdą jest, iż GS zwalnia co roku 15% najsłabszych pracowników].

Po trzecie, i zarazem wracając do tematu dyktatur, zastanawiam się nad motywacją ludzi, którzy do tego zmierzali. Pomijając trudność podporządkowania sobie demokratycznego państwa (co akurat się udało np. Hitlerowi), w nowoczesnym świecie władza ekonomiczna może mieć większy zasięg. Problemem krajów takich jak Rosja czy Chiny jest to, że jednostka uprzywilejowana (np. pan Chodorkowski) nie ma nawet władzy nad swoim życiem, dopóki nie uczestniczy we władzy państwa. Ale już np. taki Bill Gates, Warren Buffet czy Lakshmi Mittal (zamieszkały w Londynie miliarder władający branżą metalurgiczną [i np. Nową Hutą w Krakowie]) mają duże większą 'siłę rażenia' niż niejeden premier czy prezydent. Oczywiście, nie mają do dyspozycji takiego arsenału [nuklearnego] środków jak Obama, ale też mają dłuższe perspektywy.

Podsumowując. Mój znajomy Chińczyk stwierdził, że jakoś od dawna nie ma już mocarstw, które by pragnęły zawładnąć światem. Wytknąłem mu ZSRR oraz politycznie motywowane ingerencje USA od ameryki południowej, poprzez bliski wschód na Kambodży czy Wietnamie kończąc (przy okazji, wychodzi na to, że USA przyczyniło się do sukcesu zamachu stanu Czerwonych Khmerów, ale tym razem akurat niechcący). Ale zgodziłbym się z tym, że może będzie mniej jednostek, które stawiają sobie takie ambitne cele. W krajach rozwiniętych chyba bardziej opłaca się budować imperium ekonomiczne ogarniające cały [cywilizowany] świat. I np. kupić sobie swoją wyspę.

Niemniej, w Rosji czy właśnie Chinach, wciąż są jednostki, które względne bezpieczeństwo i dostatek mogą zapewnić sobie tylko fałszując wybory...

1 komentarz:

Karol.K pisze...

Mnie się kojarzy w pierwszej kolejności "The Sign of Four" ;) może dlatego, że Sherlock ostatnio wszędzie taki popularny...