środa, 1 grudnia 2010

Let it snow, let it snow, let it snow...

Czytałem ostatnio na BBC jakiś artykuł o tym, co jest newsem a co nie jest. Dość oczywistym wnioskiem było, że częste wydarzenia są marnymi newsami, bo się ludziom nudzą. Myślę, że to jest trochę przyczyną mojej niskiej aktywności na blogu : ) Niby się dużo dzieje: rozróby studentów pod parlamentem, strajk metra, paraliż miasta spowodowany szufelką śniegu i kolejne bankrutujące państwa czy też firmy. Ale ponieważ mam to na co dzień, to cóż to za news? Gdyby tak np. jakiegoś pięknego dnia (o, jakby dzień był piękny, to byłby jakiś tam już news) żadne metro się nie zepsuło, to byłoby wydarzenie!

We wspomnianym artykule autor mówi między innymi o strajkach. Słyszałem parę razy określenie 'Winter of discontent', ale nie wiedziałem, że odnosi się do zimy 1979 roku, w której w wyniku strajków stracono 29 milionów roboczo-dni. Od tego czasu media przeciwne rządom lubią przywoływać ten temat porównując jakiekolwiek 'industrial actions' do tych sprzed 30 lat. Chociaż tak naprawdę porównywać nie ma do czego, bo mimo dużo większego rynku pracy obecne strajki są 50x mniejsze niż ówczesne. Ale że zdarzają się tak rzadko, to właśnie są dobrym 'newsem'.
Ja się do strajków metra przyzwyczaiłem. Wystarczy wyjść przed godzinami szczytu (czyli np koło 7 rano) i wrócić po (czyli po 19tej) i po kłopocie. A że co druga stacja jest zamknięta, to człowiek nawet szybciej do domu wróci. Związki zawodowe wciąż rozpaczają nad jakąś dobrowolną redukcją zatrudnienia... Myślę, że teraz to im już bardziej chodzi o zachowanie twarzy. Widzą ile ludzi dookoła traci pracę ze względu na kryzys, a dobrze opłacani pracownicy metra albo lotnisk narzekają na niskie podwyżki... Tak więc wysłuchując szefów związków zawodowych (którzy pewnie nic poza szefowaniem nie robią) naprawdę staję się kapitalistą. I nie miałbym nic przeciwko rozwiązaniu związków zawodowych ;)
Trochę bardziej skomplikowana sytuacja jest ze studentami. Ogólnie studia w Anglii są płatne, ale w dużej mierze refundowane przez państwo. Z tego co wiem, większość Brytyjczyków płaci jedynie ok. tysiąca funtów za rok, resztę pokrywa państwo. Kończą studia z długami, bo jednak tutaj bardziej stawia się na samodzielność i zazwyczaj studenci utrzymują się sami (pracując lub z kredytów studenckich). Kredytów nie muszą spłacać dopóki nie zaczną zarabiać pensji dość bliskiej średniej krajowej, co następuje dość szybko, ale i tak oznacza, że raczej przed 30tką kredytu na mieszkanie/dom nie wezmą. [A, to taki przytyk do wszystkich młodych Polaków, którzy narzekają, że po skończeniu studiów nie stać ich na kredyt na wymarzony dom. Brytyjczycy w okolicach 30tki biorą kredyt na cokolwiek, czasem dosłownie na garaż]. Zgodnie z nowym prawem będą musieli płacić do 9 tysięcy funtów za rok studiów, co praktycznie podwoi ich kredyt studencki. Ja myślę, że coś takiego by się w Polsce przydało, żeby przywrócić studiom jakiś sens i status. Ale w Anglii jest dużo niższy odsetek osób studiujących niż w Polsce i raczej niewielu z nich marnuje pieniądze podatnika i rodziców bo fajniej jest się wysypiać i imprezować niż pracować 9+ h dziennie

(Rany, skąd u mnie ten radykalizm dzisiaj? )

Zatem, trochę ich rozumiem. Toczy się teraz dyskusja, czy forma protestów (demolowanie mienia publicznego) jest właściwa. Osobiście jestem skłonny uwierzyć, że to nieliczna grupa anarchistów (być może nawet nie studentów). Chociaż może gdyby kredyty hipoteczne nie byłe tak wyśrubowane to by może ceny nieruchomości były bliższe rzeczywistości.. trudno powiedzieć, dlatego zarzucę ten temat i opowiem o pogodzie.
Spadł śnieg i spora część Anglii jest sparaliżowana. Zdarzyło się to już w zeszłym roku, a tak naprawdę dwa lata temu także, chociaż wtedy zima trwała raptem kilka dni. Z tego co słyszałem, w Polsce też się nam dała we znaki, więc nikogo pewnie opowieści o odwołanych pociągach czy zamkniętych drogach zaskakiwać nie będą. Zaskakująca jest natomiast bezradność Anglików. Nie jestem pewien czy mogę w to wierzyć, ale jeden z pracowników u mnie w biurze nie dotarł we wtorek do domu. Mieszka pod Londynem, jakieś 30-40 mil w linii prostej i normalnie jedzie do domu ok 40 minut. Tym razem jednak cały południowy wschód został sparaliżowany, więc utknął na dworcu w Londynie ok 20tej. Udało mu się złapać jakiś pociąg na południe koło 23tej, który jednak zatrzymał się na jakiejś stacji w połowie drogi bo resztę torów znów zasypało. Spędził noc na stacji/w pociągu, po czym wrócił tym samym składem o 10 rano do Londynu... Historia wydawała mi się nieprawdopodobna (jak można utknąć na noc 15 mil od domu???), dopóki nie znalazłem tego artykułu . Inny pociąg jadący w tym samym kierunku (Londyn - Hastings) zepsuł się, w związku z czym pasażerowie spędzili upojną noc w słabo ogrzewanym składzie. Autobusy dotarły na miejsce dopiero 0 5.30 rano. Można by pomyśleć, że awaria musiała mieć miejsce na jakichś nieznanych jeszcze nauce bezdrożach wysp Brytyjskich... ale nie. Z Londynu do Hastings jest ok 100km a południowy wschód to dość zurbanizowany region. Dużo osób utknęło też na autostradach, które stały się nieprzejezdne dla letnich (uniwersalnych) opon po minimalnych opadach. Historii takich jest więcej, co mnie mimo wszystko trochę zaskakuje. W końcu, Anglia to nie kraj tropikalny i regularnie ze śniegiem ma do czynienia.

Póki co nie narzekam, zawsze to jakaś atrakcja i mniejszy ruch w mieście. Poza tym ja śnieg lubię, a że nie mam telewizji i nie śledzę specjalnie polityki to się nawet za bałwanami stęskniłem...

czwartek, 16 września 2010

London never sleeps

Tytułem nawiązuję po części do jednego z komentarzy (pozdrowienia : ), ale chciałem na ten temat napisać parę słów już jakiś czas temu. Jako że Londyn jest w zasadzie pierwszą metropolią, w której mieszkałem przez dłuższy okres czasu (Krakowa za metropolię nie uważam a wcześniej byłem za młody na refleksje [tej natury]), to trudno mi powiedzieć na ile jest to cecha charakterystyczna Londynu a na ile wielkości... niemniej, muszę powiedzieć, że Londyn naprawdę zdaje się nigdy nie spać. Zacznijmy od tego, że o każdej porze dnia i nocy na ulicach widać ludzi. O 22, o 3 nad ranem, o piątej... zawsze ktoś gdzieś się śpieszy, ktoś uprawia jogging, ktoś wyprowadza psa na spacer itp. I nie mam tu na myśli tylko centrum (które trudno w Londynie zdefiniować), raczej obręb pierwszych dwóch stref komunikacji miejskiej. Na pierwszy rzut oka nic w tym dziwnego. W tak dużym mieście musi być mnóstwo ludzi pracujących w nocy (służby miejskie, naprawy metra, magazyny, hotele, portierzy w biurowcach, sklepy całodobowe etc itp). Ale to nie wszystko. Czytając klasyki literatury rozgrywające się w Londynie (polecam np. Portret Doriana Greya, Dracula, Dr Jeckyll i Mr Hyde, Dickens, Przygody Sherlocka Holmesa) widzimy, że nie dotyczy to jedynie 'klasy robotniczej'. Pan Holmes regularnie wychodził na zwiad/badania po kolacji (a w zasadzie obiedzie, angielski diner je się wciąż dość późno) czyli po godzinie 21. Pan Utterson, szanujący się prawnik i przyjaciel Dr Jeckylla nie miał oporów przed szwędaniem się po mieście po godzinach, "o 22-giej, kiedy sklepy były już zamknięte". Wydaje się, że już ponad 100 lat temu Londyn żył "24/7". Tak więc nic dziwnego, że nawet jeśli dziś metro zamiera po północy miasto wciąż żyje. Z bardziej współczesnych materiałów polecam nominowany do Oskara film Cashback, którego główny bohater m. in. pracuje na nocnej zmianie w lokalnym Sainsbury's (nabawiwszy się bezsenności rozstaniem z dziewczyną). Uprzedzam, że jest tam dużo ładnych nagich pań, ale nie jest to jedyna przyczyna dla której mi się ów film podoba ; ).
Wracając do Londyńskich nocy. Uważam, że moją tezę potwierdza sam język angielski. Słowo night oznacza także późny wieczór, a standardowe pytanie wśród znajomych może brzmieć: what are you up to tonight lub what have you been doing last night? Jeżeli by mnie ktoś w Polsce zapytał 'co robiłeś wczoraj w nocy?' dowiedziałby się pewnie, że spałem. I jeszcze, przeglądając program kulturalny łatwo dostrzec, że atrakcje się bynajmniej nie kończą na dobranocce. Są rożnego rodzaju noce koncertowe (w ramach Proms byłem na Nokturnach Szopena, koncert zaczynał się o 22 a był to wtorek albo środa), przedstawienia, pokazy filmów itp itd. A autobusy komunikacji nocnej są bardzo zatłoczone (drogi zresztą też, chyba parę razy wspominałem, że zdarzało mi się utknąć o 2 nad ranem w korku).

I wszystko to mimo niezbyt sprzyjającej nocnym eskapadom pogody (nawet w środku lata noce są dość chłodne).

Zmieniając temat. Poniekąd. O mentalności anglików z innej perspektywy. Kolega (brytyjczyk) podzielił się ostatnio świetnym pomysłem. Otóż, w Anglii mają tzw. public schools, czyli renomowane szkoły prywatne (chyba chodzi o to, że są finansowane publicznie a nie przez państwo), następnie grammar schools, czyli elitarne szkoły państwowe, catholic schools, które są chyba bezpłatne ale też trzymają poziom i zwykłe szkoły (na które się zwala odpowiedzialność za zjawisko 'binge drinking' [picie do nieprzytomności] i chuliganów).
Przy okazji, czy wspominałem, skąd się wzięło określenie 'pub'? Otóż knajpy to tzw. public houses, w skrócie pubs. Myślę, że wiele to świadczy o funkcji domu w społeczeństwie, skoro w Angielskich domach publicznych się pije i spotyka z kolegami, a w polskich, no, wiadomo.
W każdym razie, grammar schools mają chyba obowiązek preferować lokalnych mieszkańców czy coś w tym stylu. I mój znajomy (którego syn niedługo skończy dwa lata) wymyślił, żeby w odpowiednim wieku syna (te szkoły to odpowiednik naszych Liceów) wynająć mieszkanie/dom w jakiejś drogiej części Anglii/Londynu żeby załapać się do regionu (catchment area) lokalnej, dobrej grammar school. Ot tak na rok, potem już chyba syna nie wyrzucą? Czy tylko mi pomysł przeprowadzki całej rodziny, po to, żeby syn się do lepszej szkoły załapał, wydaje się dziwny? I, czy 2 lata to trochę nie za wcześnie żeby porzucać nadzieję w zdolności syna (jak będzie sprytny to chyba się sam do dobrej szkoły dostanie?).
No nic, w Polsce pewnie albo to się już odbywa, albo niedługo zacznie... Jeżeli jacyś zatroskani (przyszli?) rodzice mojego bloga czytają, to informuję, że według dodatku edukacyjnego The Times najlepsze trzy uczelnie na świecie to: Harvard, Caltech (pozdrawiam kolegę z Caltechu : ) , i MIT. O Polskich uczelniach nic nie wiem, bo opublikowali tylko pierwszą dwusetkę. W pierwszej 10tce był za to Cambridge, Oxford (ex aequo 6 miejsce) i Imperial College London(nr 9). Ah, z tymi Collegami to strasznie skomplikowane jest, bo np właśnie Imperial College London był do niedawna częścią University of London, który z kolei składa się z 30-kilku jednostek (w tym konkurujących ze sobą London School of Economics i Business School of London). Podobnie w Cambridge University jest wiele różnych kolegiów i bynajmniej nie wszystkie należą do pierwszej setki uczelni naszej błękitnej planety. Ale w tych kwestiach niestety jestem ignorantem, bo kiedyś tam uznałem, że brakuje mi samo-zaparcia do pracy naukowej (o czym jestem coraz bardziej przekonany :).

I na koniec, losowa wiadomość z prasy- Brytyjska policja została skrytykowana ze przerwanie pościgu za lokalnym rabusiem, ponieważ uciekał na motorze bez kasku i ewentualny pościg byłby niebezpieczny dla jego zdrowia. Na szczęście sprawiedliwości stało się zadość kiedy kilka dni później ten sam beztroski motocyklista sam wyeliminował się ze społeczeństwa powodując wypadek motocyklowy. Wpadł na drzewo, a że nie miał kasku...

wtorek, 7 września 2010

World goes round

I tak minęło Londyńskie lato (czyli te dwa weekendy, w których od bidy dało się wyjść w t-szercie na miasto), John Lewis rozpoczyna sezon świąteczny (w końcu gwiazdka tuż tuż), miasto zapełnia się powracającymi z ciepłych krajów bankierami a pracownicy metra organizują strajki. Chociaż chyba ich krzywdzę, bo ostatni tak duży był ponad rok temu. W każdym razie, tegoroczny strajk można uznać za udany. Tak wyglądało metro dziś przed 8 rano (linie zaznaczone kolorem nie funkcjonowały - prawie wszystkie, stacje na czerwono były zamknięte).

Moja podróż trwała nieco ponad dwa razy dłużej niż zwykle, ale że wyszedłem z domu o 6.30 to uniknąłem tłumów na przystankach i stacjach. Pogoda była ładna więc specjalnie nie narzekam. Droga powrotna ok. 20tej także była znośna. Tak sobie myślę, że częstotliwość różnych strajków działa na szkodę związków zawodowych. Jeszcze strajk pracowników British Airways z ciekawości śledziłem, ale już przy strajkach kolejarzy (a teraz pracowników metra) ograniczyłem się tylko do sprawdzania opóźnień. Teraz dopiero doczytałem, że nie chcą redukcji zatrudnienia (która byłaby dobrowolna). Argumentują, że zmniejszenie etatów obniży bezpieczeństo podróżujących, chociaż nie wiem jak się ma do tego pan sprzedający bilety na stacji (o te etaty idzie). Ostatnim razem strajki były spowodowane 'niższą od inflacji podwyżką, która była obrazą dla pracowników', odbywały się w 2009 roku, podczas masowych zwolnień w bankach itp. Aha, i ten dzisiejszy jest pierwszym z serii, jeżeli ich żądania nie zostaną spełnione. Cóż, i tak strajkują rzadziej niż Francuzi (co do których krąży opinia, że albo są na urlopie albo strajkują).

Z innych wiadomości, w ramach cięć niektóre gminy zamierzają oszczędzać na oświetleniu ulicznym 'wyłączając je na noc'. Jeden z brukowców skomentował ten komunikat sugestią, aby wyłączyć je kiedy jest jasno. Oczywiście w dzień światła są wyłączone, chodzi o wyłączanie ich w środku nocy 'kiedy nikt nigdzie nie jeździ'. Przy czym w Anglii przepisy dotyczące świateł samochodowych są bardzo luźne. W toerii powinno się ich używać w słabej widoczności, ale w praktyce widoczność jest słaba przez 3/4 czasu w Anglii :) Trudno się w tutejszym kodeksie drogowym zorientować, ale wydaje mi się, że nawet nie ma nakazu włączania świateł w nocy w dobrze oświetlonym terenie zabudowanym. Kierowcy się światłami specjalnie nie przejmują, w zimie często widzę samochody bez świateł jeżdżące przed świtem/po zmroku. Ogólnie w ruchu drogowym Anglicy jakoś nie przejawiają obecnej w innych sferach społeczeństwa troski o zdrowie i (kompletne) bezpieczeństwo obywatela. Znów, nie jestem całkowicie pewien czy można przechodzić przez ulicę na czerwonym świetle, ale wszyscy tak robią (łącznie z policjantami). Zauważyłem także, że toleruje się 'przeskakiwanie' czerwonych świateł przez rowerzystów, zwłaszcza kiedy owo skrzyżowanie łączy jedynie dwie drogi w jedną (ta bardziej lewa jest poniekąd bezkolizyjna dla rowerzysty). Wreszcie, na wielu drogach nie ma narysowanych pasów, a jeżeli są, to są traktowane raczej jako 'sugestia'. Na kilku dużych rondach w Londynie nie ma w ogóle pasów a samochody jadą w dwóch lub trzech 'rzędach'.

Ah, bo tak w ogóle to przyłączyłem się do klubu samochodowego. Dzięki temu mogę pożyczać jeden z ok 1500 samochodów zaparkowanych po całym Londynie na godziny. Musze go co prawda wcześniej zarezerwować (przez internet albo telefon) ale potem otwieram go swoją kartą magnetyczną, używam, odstawiam na miejsce (za dopłatą może być inne niż początkowe) i wracam do domu. Bardzo przydatne rozwiązanie. Wczoraj zainaugurowałem sezon automobilistyczny. W pracy pytali się mnie czy się stresowałem/bałem- cóż, ja nie : ) za innych uczestników ruchu (zwłaszcza tego jednego rowerzystę, który mnie spotkał po swojej stronie ulicy po pewnym skręcie, i którego najmocniej przepraszam...) odpowiadać nie będę.

piątek, 23 kwietnia 2010

We don't have any problems

W zasadzie to chciałem wcześniej napisać, ale tyle się działo... Chciałbym także móc lepiej zreferować jak Wielka Brytania przeżyła tragedię, która się wydarzyła w Polsce, ale telewizora nie posiadam (od pewnego incydentu z cegłą) więc wiadomości telewizyjnych nie śledzę. Ale z tego co podejrzałem/przeczytałem tu i tam też nic specjalnego nie wynika. Oczywiście był to przez chwilę temat dnia, były transmisje, komentarze; jednak dość szybko powrócono do tematu wyborów do Brytyjskiego parlamentu. Tylko BBC mnie zaskoczyło, pisząc, że Polacy dla uhonorowania ofiar ustawiają 'małe szklane słoiczki z płonącymi świeczkami w środku'. Czasem czuję się bardzo egzotycznie będąc Polakiem. Komentarze w BBC są/były bardzo stonowane, jest to coś czego na pewno dziennikarstwu Polskiemu brakuję. Wspomniano, że prezydent był pod pewnymi względami postacią kontrowersyjną, ale wszelkie podejrzenia co do przyczyn wypadku taktownie (i rozsądnie) przemilczano.

A potem oczywiście nadeszła chmura... i paraliż. Jak co poniektórym wiadomo, Anglia znajduje się na wyspach (aha, kiedyś o tym muszę napisać, jak to Anglicy się obrażają na określanie ich mianem Brytyjczyków itp), więc paraliż lotniczy był wyjątkowo dotkliwy. Błękitne, puste niebo nad Londynem jest dość rzadkim widokiem przy jego pięciu lotniskach... W ostatnich dniach zaangażowano nawet marynarkę wojenną do przewożenia Brytyjczyków na wyspy. Trochę szkół było zamkniętych z powodu braku uczniów/nauczycieli, firmy miały problemy itp itd. Mówi się o 'bailoutcie' linii lotniczych na podobnych do banków zasadach, ale o tym pewnie wszędzie piszą. To także był dość popularny temat w mediach, chociaż zaskoczył mnie całkowity brak spekulacji na temat aktywności wulkanu- ograniczano się do prognozowania ruchy chmury. Przy okazji dostało się Met Office. Oficjalne biuro meteorologiczne zaliczyło ostatnio dwie spore wpadki, najpierw prognozując cudowne lato w 2009 roku (jedno z najchłodniejszych w dekadzie) a potem podtrzymując prognozę lekkiej zimy (najzimniejsza od 30 lat, paraliż kolejowy, drogowy itp itd). Jeśli rzeczywiście Ci sami analitycy zajmowali się propagacją pyłu, to może faktycznie nie było problemu. Aha, i pojawiły się żarty typu: 'Bank of England tells Iceland: We asked for CASH not ASH' albo fałszywe (mam nadzieję ; ) anonimy po Islandzku żądające 30 mln funtów w zamian za wyłączenie wulkanu (albo 'billions' czyli miliardów).

Potem dotarła do nas informacja o aferze z Goldman Sachsem (jeden z ostatnich banków inwestycyjnych po upadku Bear Stearns, Lehman Brothers i przejęciu Merrill Lyncha), akurat oglądałem jakiś kanał informacyjny kiedy ogłoszono oskarżenia... przez parę sekund wartość akcja spadała o 0.5% na sekundę ; ) Swoją drogą, pocieszające, że i w Anglii są ludzie którzy się cieszą z cudzych problemów (o Goldman Sachsie mówiło się, że jest to tak doskonała instytucja, że nawet wsparcie techniczne [IT support] tam działa, ja myślę, że to mimo wszystko przesadzone plotki ale mimo to nie są zbyt lubiani).

Aha, jeszcze pozwolę sobie na chwilę powrócić do tematu pyłu i katastrof lotniczych. Jednym z argumentów za zamknięciem przestrzeni powietrznej był tzw. Jakarta Incident czyli lot British Airways Nr 9. W 1982 Boeing 747 lecący z Heathrow do Auckland (z przystankami) wleciał w chmurę popiołu niedaleko Dżakarty, powodując awarię wszystkich 4 silników. Ostatecznie po 'przeszybowaniu' 169 km podczas 23 minut swobodnego spadania silniki ponownie odpaliły pozwalając na awaryjne lądowanie podczas którego nikt nie został poszkodowany. Niemniej do historii przejdzie być może (najwidoczniej angielski) kapitan. Tuż po awarii silników zakomunikował pasażerom (w wolnym tłumaczeniu):

Panie i Panowie, mówi kapitan. Mamy mały problem. Wszystkie cztery silniki przestały działać. Robimy wszystko co w naszej mocy, żeby je przywrócić do działalności. Mam nadzieję, że nie przysparza to Państwu zbyt wielu zmartwień.

Komunikat ten określono jako 'arcydzieło niedomówienia' (masterpiece of understatement). Przypomniało mi się to ostatnio, kiedy utknąłem w metrze. Jak już wiele razy wspominałem, wsiadając do metra trzeba być przygotowanym na różnego rodzaju przygody. Kiedyś np. na jednej z nowszych linii zawiodła trakcja co zakończyło się spacerem pasażerów po tunelach metra. Zawsze chciałem coś takiego przeżyć, i ostatnio prawie mi się udało. Wracałem metrem z pracy, kiedy nagle większość świateł się wyłączyła (to akurat normalne) i pociąg zaczął zwalniać (to mniej normalne). Po chwili pociąg wytracił całą energię kinetyczną i utknęliśmy w półmroku w tunelu. Wtedy odezwał się maszynista mówiąc:

Proszę państwa, nie mamy żadnych problemów, ale straciliśmy zasilanie (Ladies and Gentlemen, we don't have any problems, but we lost the power supply).


Oczywiście, brak zasilania w metrze, w ciemnym tunelu, to żaden problem w porównaniu z awarią wszystkich silników Boeinga 747 nad oceanem indyjskim. Okazało się jednak (niestety!), że pierwszy wagon był już na stacji. Poczekaliśmy więc 20 minut, prądu nie dowieźli, więc zaczęła się ewakuacja przez pierwszy wagon. Ktoś jednak przeoczył, że nasz pociąg złożony jest z dwóch składów, między którymi nie ma przejścia. Połowa pasażerów nie mogła wysiąść... Na szczęście w połowie ewakuacji energia wróciła. Tak więc wszyscy pasażerowie z pierwszej części zostali wyproszeni na peron, tam poczekaliśmy około 2 minut, po czym pociąg ruszył, wjechał na stację, wypuścił pozostałych pasażerów a czekający na peronie (między innymi ja) wsiedli z powrotem i pojechaliśmy dalej : ) No i czyż jazda metrem nie jest atrakcją?! Fakt, że nie tanią, ale nawet w wesołym miasteczku nie ma takich atrakcji : )

wtorek, 23 lutego 2010

Religions, minorities and dessert storms

Być może świat jest jednak bardziej skomplikowany niż mi się wydaje ; ) Na ten wniosek złożyło się parę zupełnie przypadkowych sytuacji i informacji, które się na mnie niedawno rzuciły...

Zacznę może od tego, że obecnie jeżdżąc do pracy czytuje sobie Imperium Kapuścińskiego, po angielsku, bo akurat taki egzemplarz mi wpadł w ręce. Muszę przyznać, że stosunkowo późno odkryłem uroki czytania w środkach masowego transportu i wciąż jestem pod wrażeniem kontrastu pomiędzy moim otoczeniem fizycznym a takim, psychicznym, czyli ogólnie światem do którego wciąga mnie autor. Otóż siedzę sobie (a dużo częściej stoję w ścisku) w dość sterylnym wagonie pociągu, który z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, parędziesiąt metrów pod ziemią, transportuje setki ludzi na ich ważne spotkania, wykłady, zakupy lub po prostu do domu. Ludzi białych, żółtych, czarnych, śniadych, czerwonych (ze złości?), bladych (z braku powietrza pewnie ;)... Niektórzy ubrani w bardzo drogie garnitury, inni w stroje robotnicze a jeszcze inni w dresy, trampki, dżinsy... Jedni poobwieszani łańcuszkami, inni jakimiś sznureczkami, inni z frotkami a znów inni (inne) z ekskluzywnie wyglądającą biżuterią. Jedni grają na iPhonie, inni czytają gazety, książki; czasem ktoś ma biblie, koran albo jakieś materiały naukowe (dziś widziałem u jednego z pasażerów poradnik na temat instalacji elektrycznych w przyczepach kempingowych, z tego co pamiętam do głównej instalacji należy użyć kabla 4mm2). Zazwyczaj w ciszy, rzadziej cicho rozmawiając ze znajomymi. [Tak na marginesie, w metrze potrafi być naprawdę cicho. Jakoś w zeszłym roku, w któryś (jeszcze w miarę) letni miesiąc czekałem na swojej stacji. Były problemy z sygnalizacją, składy rzadko jeździły i zrobił się na platformie spory tłum, w związku z czym stacje zamknięto (nie wpuszczano więcej ludzi). Musiało być z 30 stopni. Wzdłuż całej platformy, która jest dość wąska, stało przynajmniej kilkuset ludzi. Mimo to nie było słychać praktycznie żadnych odgłosów poza szelestem gazet i jakimś rzadkim chrząknięciem! Zupełnie jak w filharmonii tuż przed rozpoczęciem koncertu.]
Zatem, siedzę w tym 'kotle', pośród całej tej różnorodności i czytam o burzy pustynnej w jakiejś zapomnianej przez świat wiosko-oazie w Turkmenistanie. I naprawdę niewiele brakuje, żeby hałas pociągu wziąć za szum owej burzy, a siedzącego obok egzotycznie ubranego współpasażera za lokalnego mieszkańca, członka jakiegoś klanu nomadów. Zwłaszcza, że pewnie jest tysiące kilometrów od domu... Tylko potem wychodzę z wagonu, jeszcze krótki spacer po katakumbach metra i nagle jestem znów w Londynie, w ulicznym hałasie, (w deszczu ; )...

Ale to nie wszystko. Właśnie przed chwilą czytałem dwa artykuły w internecie, jeden o tym, jak to europejska cywilizacja wymiera i jest wypierana przez imigrantów, którzy się nie asymilują. Drugi to komentarz Anny Appelbaum o możliwości konfliktu Izraelsko - Irańskiego. I znów, z jednej strony państwa dość odległe, problemy z którymi trudno się utożsamiać. Z drugiej strony, Appelbaum właśnie nam (a raczej amerykańskiej administracji) przypomina, że jednak nas one dotyczą. Appelbaum, żona Sikorskiego, o którym ostatnio też i tutaj trochę głośniej. I do tego wszystkiego dochodzi to, że dziś byłem u fryzjera, który jest z Iranu (konkretnie, z Teheranu). W gazecie: groźba konfliktu nuklearnego. U fryzjera: pogoda w Iranie. I: Iran jest 18 największym państwem świata (powierzchniowo), ponad 5 razy większym od Polski. Na północy kraju zimy są ponoć bardzo srogie. (Czy Amerykanie powinni wykonać atak prewencyjny?) Mój pan fryzjer dzwonił rano do domu, różnica czasu 3,5 h (trzy i PÓŁ oO), u rodziców paręnaście stopni. (Na pewno będą musieli przystąpić do wojny jeśli Iran w odwecie zaatakuje jednostki Amerykańskie).

...

Natomiast jeśli chodzi o kulturę europejską, i problemy z integracją (ah, lepsze słowo niż asymilacja ; )- na pewno wszyscy słyszeli o różnych problematycznych sytuacjach, w których granica między absurdalnymi żądaniami a dyskryminacją jest trudna do uchwycenia. Czasem po prostu brakuje informacji, żeby poprawnie ocenić sytuacje. Słyszałem kiedyś o pozwie pewnego policjanta, Sikha (wyznawcy Sikhizmu), który poczuł się dyskryminowany kiedy kazano mu nałożyć hełm podczas ćwiczeń oddziałów prewencji (anti-riot training). Oczywiście bardzo to przeżywał, chorował, musiał brać wolne itp., ostatecznie sąd przyznał mu rację i dziesięć tysięcy funtów odszkodowań. W pierwszej chwili byłem tym trochę zaskoczony, ale potem się okazało, że ów człowiek był wcześniej zapewniany, że turbanu zdjąć nie musi, a później był rzeczywiście szykanowany. Aha, oczywiście poszkodowany nie chciał zdjąć turbanu z powodów religijnych.
Sikhizm jest dla Brytyjczyków chyba dość kłopotliwą religią, zwłaszcza że jednym z pięciu symboli wiary ("ks"), które każdy Sikh powinien nosić przy sobie jest rytualny sztylet. A to stoi w sprzeczności z bardzo rygorystycznym prawem zakazującym posiadania jakichkolwiek ostrych narzędzi (w związku z ich regularnym nadużywaniem przez młodzież imprezującej stolicy). Pojawił się problem ze szkołami, które bezczelnie zakazały młodym Sihkom przynoszenia sztyletów na lekcje. Ciekaw jestem, co by społeczność Sikhów uczyniła, gdyby w ich szeregu znalazł się jakiś młodociany mistrz ciętej riposty? Albo jeżeli ktoś wniesionym z powodów religijnych na pokład samolotu sztyletem sterroryzuje załogę?
Wielka Brytania już w paru przypadkach dostosowała swoje ustawodawstwo do różnych religii. Np. na budowie obowiązują kaski, ale nie dotyczy to osób, które z powodów religijnych chcą przebywać w turbanie. Za to z odpowiedzialności cywilnej budującego wyłączone są uszkodzenia ciała, którym kask by mógł zapobiec. Podobnie jest w przypadku jednośladów. W Anglii jest też jeden sędzia, który przewodniczy sądom w turbanie (zamiast tradycyjnej peruki). Był on ostatnio krytykowany za forsowanie przyzwolenia na wspomniane powyżej sztylety. Brytyjska policja zastanawia się także nad wprowadzeniem kuloodpornych turbanów.

Cóż, pochodzę z kraju, który chyba ma słusznie opinie niezbyt tolerancyjnego, więc czasem sam się zastanawiam na ile w moich przekonaniach jest rozsądku a na ile nacjonalizmu : ) Obstaje jednak przy tym, że owi imigranci wykorzystują europejską otwartość i idee równości, niechcący niszcząc system od środka. Badania pokazały, że wielodzietne rodziny imigrantów średnio otrzymują więcej pomocy od państwa niż podobne rodziny brytyjskie. Ale może to tylko zaradność? Natomiast na pewno absurdem jest sytuacja, o której dowiedziałem się od znajomego anglika. W urzędzie sąsiedniej dzielnicy jest bardzo dużo obcokrajowców, imigrantów itp. Żeby się czuli komfortowo i żeby mogli się podzielić swoimi doświadczeniami problemami, mają raz w tygodniu 'spotkania mniejszości' (minority meetings). W godzinach pracy idą do wyznaczonych grup i mogą się integrować. Siostra znajomego ostatnio dostrzegła, że kiedy owi pracownicy idą na te swoje spotkania, w biurze zostaje tylko ona i jeszcze jedna osoba (która do tego jest Polką:)! Chyba powinni zamiast tego mieć jedno spotkanie, mniejszości brytyjskiej... Ale może się to już po prostu nie opłaca??

poniedziałek, 15 lutego 2010

Go Crystal Palace!

Wczoraj był mój pierwszy raz. Pierwszy raz oglądałem mecz na żywo. Jak wiadomo (co poniektórym) pochodzę z niewielkiego centralno-europejskiego miasta, w którym jest raptem kilkanaście klubów piłkarskich. To, że mieszkam w spacerowej odległości od stadionu mistrza polski także jakoś nie wpłynęło na moje zainteresowanie tym sportem (a może właśnie wpłynęło? Zajęcia z survivalu kiedy przypadkiem znalazłem się w tej okolicy w dniu meczu...) Tak czy inaczej, zdradziłem moją duszę polskiego kibica i pierwszy raz na żywo oglądałem mecz w UK. Były to rozgrywki pucharowe pomiędzy 2-go ligowym klubem Crystal Palace i pierwszoligowym Aston Villa. Jak w chyba w każdym kraju, nazewnictwo lig jest tutaj dość pokręcone. Pierwsza liga to premier league, druga to championship, trzecia to first league itd. Byłem dość zaskoczony rozmachem tego spotkania (biorąc pod uwagę, że gra odbywała się na stadionie drużyny drugoligowej), ale zostałem oświecony: Otóż, podobno najliczniej śledzone rozgrywki europejskie to: 1 liga brytyjska, 1 liga hiszpańska, 1 liga niemiecka i ... 2 liga brytyjska (tzn championship league). Potem dopiero jest włoska 'ekstraklasa'. Klub któremu kibicowałem (przez grzeczność dla mojego gospodarza : P), Crystal Palace, był dawniej w pierwszej lidze, ale obecnie boryka się z różnymi problemami (np. dwa tygodnie temu zbankrutował : ). Mimo to ich stadion mieści 26 tyś kibiców, i był tak na oko w 80% nimi zapełniony (kibice przeciwnej drużyny jakoś nie dopisali...). Ostatecznie wynik był 2:2, przy czym Palace przez większość gry prowadził, co jest wg mnie nie lada osiągnięciem w grze z jednym z 5 najlepszych klubów najbardziej popularnej ligi europejskiej. Nazwa Crystal Palace pochodzi oczywiście od szklanej konstrukcji, która stanęła w 1851 roku w Hyde Parku na potrzeby Wielkiej Wystawy Światowej. Po wystawie został przeniesiony poza Londyn, do Kent, i właśnie z tamtej okolicy pochodzi klub Crystal Palace. Niestety, konstrukcja spłonęła pod koniec listopata 1936 roku. Wielka szkoda ; (
Jeśli chodzi o sam styl gry to za dużo do powiedzenia nie mam, jestem kompletnym ignorantem, chociaż muszę przyznać, że długość akcji (liczona liczbą udanych podań) była imponująca, tak samo jak triki prezentowane przez piłkarzy (np. bardzo udane przechwycenie piłki kopnięciem połączonym z pół-saltem do tyłu, 'wykopanie' piłki pod ramieniem przeciwnika [stojąc za nim] i parę innych, które trudno opisać).
Kibice zachowywali się spokojnie, ale trzeba przyznać, że gra była dla fanów Palace dość udana. Ich drużyna spisała się bardzo dobrze (mój znajomy optymistycznie zakładał, że przegrają jedynie 0:1). Kibice przeciwnika, których było tak z 20 razy mniej, nie raczyli zaprotestować. Atmosfera na stadionie mimo kiepskiej pogody (deszcz) była bardzo przyjemna, dużo piosenek, okrzyków bojowych itp itd (aha, wspomniałem, że wszystkie 26 tyś miejsc jest pod dachem?). Nie było żadnych rac i burd... Z drugiej strony, odniosłem wrażenie, że jest to klub wspierany raczej przez starsze pokolenie Brytyjczyków. Nie mówię, że są oni spokojniejszymi kibicami ; ) ale burd raczej nie wszczynają. Ot, po meczu każdy wraca do swojej limuzyny i na piwo. Mimo niedzieli, wszyscy sprawiali wrażenie zadziwiająco (jak na anglików; ) trzeźwych.
Powrót też przebiegał spokojnie, w pociągu wytworzyła się nawet na tyle intymna atmosfera, (z powodu strasznego ścisku), że ktoś życzył wesołych walentynek. Poza tym była prowadzona luźna dyskusja na cały wagon na temat meczu, że tak powiem, ponad przedziałami (przedziałów w regionalnych pociągach nie ma, ale i tak ludzie stali w s z ę d z i e).

Jeśli chodzi o same walentynki, to nie mam za dużo do powiedzenia ; ) Ot, kolejny punkt w kalendarzu sprzedaży hipermarketów i centrów handlowych. Póki co widzę to tak: wrzesień-październik- początki wyprzedaży świątecznych. Tuż po świętach: przygotowania do walentynek (pokrywają się z wyprzedażą noworoczną). Tuż przed walentynkami zaczyna się mania wielkanocna. Jakoś w latach ubiegłych umknął mojej uwadze okres kwiecień-wrzesień. Pewnie mieszanka ofert wakacyjnych oraz końca i początku roku szkolnego.
W same walentynki ceny w restauracjach bywają wyższe, trudno jest o stoliki, a w telewizji... nie mam pojęcia co się dzieje w telewizji, bo TV nie posiadam (m. in. za sprawą słynnej cegłówki, która się teraz grzeje przy moim kaloryferze : ).

Aha, jeszcze na koniec, odnośnie tego, że pochodzę z miasta centralno-europejskiego. Ostatnio czytałem komentarz korespondenta The Economist na temat Polski. Śmiał on napisać artykuł o obecnej sytuacji ekonomiczno-politycznej w Polsce, wg mnie bardzo zrównoważony i rzetelny. Natychmiast został skrytykowany w komentarzach (aha, przy okazji, komentarze na BBC są moderowane, może powinniśmy wprowadzić to na forach Onetu i Gazety.pl? Już nawet nie chodzi o to jak czysty internet w Polsce by się stał, Ci wszyscy ludzie, którzy całymi dniami siedzią i wpisują bezdennie głupie komentarze musieli by się wziąć do pracy! Myślę, że zyskalibyśmy 0.8% wzrostu gospodarczego rocznie jak nic! ; ); widocznie polakom w Anglii nudzi się tak samo jak tym w Polsce. W ramach riposty słusznie zauważył jak trudno jest pisać o Polsce. Poczynając od lokalizacji (europa wschodnia już wydaje nam się dyskryminacją), poprzez rozmiar (jesteśmy jednym z największych państw? jak odnieść się do Rosji i Ukrainy? I znów, ich lokalizacji? całość: The Economist). Najwidoczniej zirytowany autor stwierdza, że chyba najbezpieczniej jest nic nie pisać. I coś niestety w tym jest... czego o nas nie napiszą, i tak się przyczepimy :) W takich chwilach cieszę się z mojego wąskiego grona odbiorców :P Których oczywiście serdecznie pozdrawiam!

środa, 13 stycznia 2010

Snowdown in little London

Jak wszyscy pewnie gdzieś mieli okazję przeczytać/usłyszeć, w Londynie spadł śnieg. Ogólnie nie ma w tym fakcie nic zaskakującego, śnieg (w niewilekich ilościach) pojawia się tutaj co roku. I chociaż tym razem spadło go wyjątkowo dużo, miałem déjà vu ze stycznia ubiegłego roku, kiedy to równierz relatywnie (jak dla Polaka) niewielka ilość śniegu doprowadziła do ogólnokrajowej paniki i paraliżu.

Podejrzewam, że jedynie brak świadomości, że inne kraje muszą sobie radzić z dużo cięższymi atakami zimy nie powoduje linczów na lokalnych (lub krajowych) ośrodkach władzy. Na pewno częściowo anglicy są sami sobie winni. Opony zimowe nie są tutaj specjalnie popularne (czyt. większość anglików nie wie o ich istnieniu), i oczywiście kierowcy nie mają doświadczenia z takimi warunkami pogodowymi. Dzięki temu co roku tysiące samochodów utyka na drogach lub powoduje blokujące je karambole. To z kolei utrudnia pracę pługów i piaskarek. Tych ostatnich jest oczywiście za mało, z drugiej strony trudno oczekiwać, żeby na te 5 dni zimy w roku Wielka Brytania kupowała tysiące maszyn. Natomiast strategia użycia soli, piasku i żwiru wydała mi się trochę bezsensowna- w mojej dzielnicy tylko raz posypano chodniki piaskiem, fakt, że bardzo dokładnie, ale zanim spadł śnieg. Chyba obawiano się zamarzającej mrzawki, ale oczywiście i tak zamarzła na śniegu. Można zapewne też mieć pretensje do odpowiednich służb o zbyt małe zapasy. Od początku zajmowana się tylko głównymi drogami, a zapasy są już praktycznie na wyczerpaniu. Ciekawe, czy w związku z tym w tym roku będzie dużo mniej soli w tych wszystkich sandwitchach i gotowych daniach... Wydaje mi się, że zawartość dwóch kanapek wystarczyła by na moją drogę osiedlową. Temu winny może być dyrektor głównego biura meteorologicznego, który uparcie zapowiadał bardzo lekką zimę. Dostał za to podwyżkę i teraz zarabia więcej niż premier (ok 200 tyś funtów rocznie).
Wiem, że w Polsce też były problemy z koleją, że magistrala była wyłączona i niektóre pociągi miały kilkugodzinne opóźnienie. Ale tutaj nie było wichur zrywających trakcję, ani kilkudziesięcio stopniowych mrozów, a koleje były sparaliżowane w dużo większym stopniu (z tą różnicą, że tutejsi przewoźnicy po prostu odwołują połączenia, często 'na zapas'. W związku z tym opóźnień prawie nie ma : ) Wydaje mi się, że jest to spowodowane różnicami w technologii. Tutaj większość kolei elektrycznych pobiera prąd z 3 szyny. Można sobie łatwo wyobrazić, że taka dość duża szyna dużo łatwiej się obladza niż trakcja nadziemna (czy jak tam się takie tramwajowe nazywają), przerywając obwód. Wystarczy trochę wody i minusowe temperatury i pociągi nie pojadą. Same lokomotywy też nie są na takie warunki przygotowane- grudniowe awarie Eurostara były najprawdopodobniej spowodowane drobnymi płatkami śniegu, które się przedostały do silnika. Nie żeby to kogoś naprawdę interesowało. Anglicy zadawalają się wyjaśnieniem 'due to snow' (albo, w dramatyczniejszej wersji, 'due to heavy snow'). Lokomtyw spalinowych (nieekologicznych) pewnie jest też mało.
Jeśli do tego wszystkiego dorzucić niedostosowane do niskich temperatur buty i płaszcze, to wręcz zaskakującym jest iż anglicy ten armagedon przetrwali. Oczywiście dużo więcej w tym wszystkim sensacji niż faktów, ogłaszania największych opadów od 30 lat i najniższych temperatur od kiedyś tam... Zawsze można znaleźć takie newsy. W sumie, wolę chyba to, niż nowe badania spadku popularności jakiejś partii natychmiast dementowane nowymi badaniami o wzroście popularności tej samej partii : )

Dziś znów spadł lekki śnieg, ale ludziom się już chyba trochę znudziło panikowanie. Ileż można używać tej wymówki do leniuchowania w domu? Tak więc powoli chyba świeże opady stają się, jak to mawiają niemcy, wczorajszym śniegiem, ustępując miejsca nowym bonusom w bankach, trzęsieniu ziemi na Haiti i innym problem globalnej wioski.

I jeszcze na koniec takie skojarzenie z brytyjską komedią romantyczną 'Love Actually'. Tylko w romantycznych komediach ludziom udaje się gdzieś z Londynu wylecieć w okresie świątecznym : )

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Another (new) year in London

Na jedną rzecz na pewno nie mogę narzekać – brak urozmaicenia. Z konieczności (zazwyczaj ekonomicznej, rzadziej praktycznej) zdarza mi się latać różnymi liniami, samolotami, trasami; lądować na różnych lotniskach w różnych warunkach pogodowych... Tym razem leciałem przez Monachium. Miałem tylko paredziesiąt minut na przesiadkę, a samolot z Krakowa wystartował z opóźnieniem (przez opóźniony przylot z Monachium). W związku z tym udało mi się załapać na 'specjalne traktowanie'. Kiedy wylądowaliśmy w Monachium, przy samolocie czekało już 6 albo 7 białych busików, każdy czekający na garstkę pasażerów transferowych. Kierunek Londyn skompletował się dość szybko i nasz busik umiejscowił się w środku stawki. Było w tym coś z dziecięcych zabaw resorakami/w lotnisko. Samolot wylądował, busiki się momentalnie zapłeniły i popędziły każdy w swoją stroną, początkowo jadąc jednym pasem a następnie 'rozsypując' się w kierunku różnych terminali i rękawów, wtasowywując się w dość spory ruch lotniskowej obsługi (składający się z wyglądających jak zabawki trakorów z wagonikami bagaży, małych samochodów obsługi naziemnej, autobusów z pasażerami, policji itp. itd. Jako że lot był poza granice EU (Anglia nie podpisała czegoś tam dzięki czemu każdorazowo się czepiają) musieliśmy najpierw przejść kontrolę dokumentów. Kierowca wysadził nas przy jakimś pokoiku, przeprowadził wszystkich przez szybką kontrolę dokumentów, zapakował z powrotem do busa, po czym zaparkował po drugiej stronie ulicy (dosłownie 10m dalej! Zapewne nie mógł pozwolić nam latać po płycie lotniska), znów wysiadł, obiegł busika i wskazał klatkę schodową do naszego rękawa. W samolocie czekał nas jeszcze jeden miły akcent, okazało się że w tym pośpiechu pędząc na przełaj przez lotnisko wyprzedziliśmy właściwych pasażerów, także mogłem się spokojnie rozlokować w zupełnie pustym Airbusie A320. Pewnie gdyby nie Niemiecki porządek, to bym bagaż zobaczył za 3 dni, ale udało im się go przerzucić.

Dość szybko wystartowaliśmy, dostałem tą samą bułę co w tamtą stronę (tzn, tego samego typu). Ciekawa obserwacja: lot z Krakowa do Monachium trwał mniej więcej tyle samo, tylko samolot był mniejszy - może dlatego bułka w pierwszym locie była mniejsza? Taka 8 na 5 cm, może by się większe nie zmieściły? A, ową mniejszą bułkę spożyłem w towarzystwie sympatycznyego pana z Istambułu, który spędził sylwestra gdzieś w czechach a następnie przyjechał zwiedzić Kraków. Bardzo żałował, że musiał podziwiać rynek (sukiennice) w trakcie remontu, a następnie że przegapił imprezę na rynku, o której nie miał pojęcia. Te 6 (czy 7) busów wiozących pasażerów na inne połączenia uświadomiło mi jak bardzo Kraków się już zapętlił w sieć międzynarodowych połączeń. Ludzie lecieli dalej m. in. do Brna, Malagi, Frankfurtu … Hm, tak teraz sobie przypomniałem, że po pana do Istambułu żaden bus nie przyjechał, mimo że miał odlot o tej samej godzinie co ja... Mam nadzieję, że zdążył.

Wreszcie, muszę przyznać, że pomimo całej przykrości z którą się wiąże każdorazowo opuszczanie Krakowa, Londyn nocą wygląda pięknie. Zrobiliśmy kółko nad Canary Wharf, zastanawiałem się czy mrugające światełka to migające na ekranach traderów skoki cen z wciąż jeszcze czynnych rynków azjatyckich ;), zobaczyłem z góry Tower Bridge, Big Bena i Londyński oko, a potem polecieliśmy na Heatrow (tu muszę dodać, że chyba nie każdego owa nocna panorama zachwyciła, pasażer za mną dostał torsji tuż po wylądowaniu... przyznaję, zetknięcia z ziemią Jej Królewskiej Mości też średnio dobrze znoszę, chociaż udaje mi się zachować te uczucia w sobie [zresztą, tak czy owak są bardziej abstrakcyjne]).

Być może dzięki temu zamieszaniu przy przesiadce uniknąłem kolejnej kontroli bezpieczeńśtwa i ściągania butów. Póki co konsekwencji ostatniego nieudanego zmachu nie widziałem, ale wyczytałem w samolocie, że Wielka Brytania wprowadzi 'najszybciej jak tylko praktycznie możliwe' skanery nowej generacji i szukanie drobinek materiałów wybuchowych. Mimo kontrowersji z owymi skanerami związanymi (naruszanie godności osobistej poprzez zbyt dokładne obrazowanie ciała). Ponoć owe skanery i tak by nie wykryły tej bomby (mówi się o 80g materiału wybuchowego... tyle to niektórzy mogą w dziurach w zębach schować, jak tą przysłowiową pierwszą banie), zresztą jak wiadomo 100 ml to nawet płynu można przewieźć. A z tym niuchaniem materiałów wybuchowych to już by w ogóle była tragedia, z tego co pamiętam obecne bramki tego typu potrzebują na analizę do kilku minut; opóźnienia byłyby co najmniej jak na 5 terminalu Heathrow.

Pamiętajcie moje słowa! Za parę lat to nago będziemy latać. Albo wrócimy do dyliżansów pocztowych.

Wszystko to piszę na świeżo siedząc w metrze, którym jeszcze chwilę będę jechał do pracy tfu do domu... O ile domem można nazwać ten zestaw pomieszczeń wyposażonych w ledwie podstawowe środki do życia... (poza winem, którego chyba nie mam).

Dopisane w domu: Wina rzeczywiście nie ma, za to na ulicy przed domem powitała mnie swojska puszka po piwie LECH : )