wtorek, 23 lutego 2010

Religions, minorities and dessert storms

Być może świat jest jednak bardziej skomplikowany niż mi się wydaje ; ) Na ten wniosek złożyło się parę zupełnie przypadkowych sytuacji i informacji, które się na mnie niedawno rzuciły...

Zacznę może od tego, że obecnie jeżdżąc do pracy czytuje sobie Imperium Kapuścińskiego, po angielsku, bo akurat taki egzemplarz mi wpadł w ręce. Muszę przyznać, że stosunkowo późno odkryłem uroki czytania w środkach masowego transportu i wciąż jestem pod wrażeniem kontrastu pomiędzy moim otoczeniem fizycznym a takim, psychicznym, czyli ogólnie światem do którego wciąga mnie autor. Otóż siedzę sobie (a dużo częściej stoję w ścisku) w dość sterylnym wagonie pociągu, który z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, parędziesiąt metrów pod ziemią, transportuje setki ludzi na ich ważne spotkania, wykłady, zakupy lub po prostu do domu. Ludzi białych, żółtych, czarnych, śniadych, czerwonych (ze złości?), bladych (z braku powietrza pewnie ;)... Niektórzy ubrani w bardzo drogie garnitury, inni w stroje robotnicze a jeszcze inni w dresy, trampki, dżinsy... Jedni poobwieszani łańcuszkami, inni jakimiś sznureczkami, inni z frotkami a znów inni (inne) z ekskluzywnie wyglądającą biżuterią. Jedni grają na iPhonie, inni czytają gazety, książki; czasem ktoś ma biblie, koran albo jakieś materiały naukowe (dziś widziałem u jednego z pasażerów poradnik na temat instalacji elektrycznych w przyczepach kempingowych, z tego co pamiętam do głównej instalacji należy użyć kabla 4mm2). Zazwyczaj w ciszy, rzadziej cicho rozmawiając ze znajomymi. [Tak na marginesie, w metrze potrafi być naprawdę cicho. Jakoś w zeszłym roku, w któryś (jeszcze w miarę) letni miesiąc czekałem na swojej stacji. Były problemy z sygnalizacją, składy rzadko jeździły i zrobił się na platformie spory tłum, w związku z czym stacje zamknięto (nie wpuszczano więcej ludzi). Musiało być z 30 stopni. Wzdłuż całej platformy, która jest dość wąska, stało przynajmniej kilkuset ludzi. Mimo to nie było słychać praktycznie żadnych odgłosów poza szelestem gazet i jakimś rzadkim chrząknięciem! Zupełnie jak w filharmonii tuż przed rozpoczęciem koncertu.]
Zatem, siedzę w tym 'kotle', pośród całej tej różnorodności i czytam o burzy pustynnej w jakiejś zapomnianej przez świat wiosko-oazie w Turkmenistanie. I naprawdę niewiele brakuje, żeby hałas pociągu wziąć za szum owej burzy, a siedzącego obok egzotycznie ubranego współpasażera za lokalnego mieszkańca, członka jakiegoś klanu nomadów. Zwłaszcza, że pewnie jest tysiące kilometrów od domu... Tylko potem wychodzę z wagonu, jeszcze krótki spacer po katakumbach metra i nagle jestem znów w Londynie, w ulicznym hałasie, (w deszczu ; )...

Ale to nie wszystko. Właśnie przed chwilą czytałem dwa artykuły w internecie, jeden o tym, jak to europejska cywilizacja wymiera i jest wypierana przez imigrantów, którzy się nie asymilują. Drugi to komentarz Anny Appelbaum o możliwości konfliktu Izraelsko - Irańskiego. I znów, z jednej strony państwa dość odległe, problemy z którymi trudno się utożsamiać. Z drugiej strony, Appelbaum właśnie nam (a raczej amerykańskiej administracji) przypomina, że jednak nas one dotyczą. Appelbaum, żona Sikorskiego, o którym ostatnio też i tutaj trochę głośniej. I do tego wszystkiego dochodzi to, że dziś byłem u fryzjera, który jest z Iranu (konkretnie, z Teheranu). W gazecie: groźba konfliktu nuklearnego. U fryzjera: pogoda w Iranie. I: Iran jest 18 największym państwem świata (powierzchniowo), ponad 5 razy większym od Polski. Na północy kraju zimy są ponoć bardzo srogie. (Czy Amerykanie powinni wykonać atak prewencyjny?) Mój pan fryzjer dzwonił rano do domu, różnica czasu 3,5 h (trzy i PÓŁ oO), u rodziców paręnaście stopni. (Na pewno będą musieli przystąpić do wojny jeśli Iran w odwecie zaatakuje jednostki Amerykańskie).

...

Natomiast jeśli chodzi o kulturę europejską, i problemy z integracją (ah, lepsze słowo niż asymilacja ; )- na pewno wszyscy słyszeli o różnych problematycznych sytuacjach, w których granica między absurdalnymi żądaniami a dyskryminacją jest trudna do uchwycenia. Czasem po prostu brakuje informacji, żeby poprawnie ocenić sytuacje. Słyszałem kiedyś o pozwie pewnego policjanta, Sikha (wyznawcy Sikhizmu), który poczuł się dyskryminowany kiedy kazano mu nałożyć hełm podczas ćwiczeń oddziałów prewencji (anti-riot training). Oczywiście bardzo to przeżywał, chorował, musiał brać wolne itp., ostatecznie sąd przyznał mu rację i dziesięć tysięcy funtów odszkodowań. W pierwszej chwili byłem tym trochę zaskoczony, ale potem się okazało, że ów człowiek był wcześniej zapewniany, że turbanu zdjąć nie musi, a później był rzeczywiście szykanowany. Aha, oczywiście poszkodowany nie chciał zdjąć turbanu z powodów religijnych.
Sikhizm jest dla Brytyjczyków chyba dość kłopotliwą religią, zwłaszcza że jednym z pięciu symboli wiary ("ks"), które każdy Sikh powinien nosić przy sobie jest rytualny sztylet. A to stoi w sprzeczności z bardzo rygorystycznym prawem zakazującym posiadania jakichkolwiek ostrych narzędzi (w związku z ich regularnym nadużywaniem przez młodzież imprezującej stolicy). Pojawił się problem ze szkołami, które bezczelnie zakazały młodym Sihkom przynoszenia sztyletów na lekcje. Ciekaw jestem, co by społeczność Sikhów uczyniła, gdyby w ich szeregu znalazł się jakiś młodociany mistrz ciętej riposty? Albo jeżeli ktoś wniesionym z powodów religijnych na pokład samolotu sztyletem sterroryzuje załogę?
Wielka Brytania już w paru przypadkach dostosowała swoje ustawodawstwo do różnych religii. Np. na budowie obowiązują kaski, ale nie dotyczy to osób, które z powodów religijnych chcą przebywać w turbanie. Za to z odpowiedzialności cywilnej budującego wyłączone są uszkodzenia ciała, którym kask by mógł zapobiec. Podobnie jest w przypadku jednośladów. W Anglii jest też jeden sędzia, który przewodniczy sądom w turbanie (zamiast tradycyjnej peruki). Był on ostatnio krytykowany za forsowanie przyzwolenia na wspomniane powyżej sztylety. Brytyjska policja zastanawia się także nad wprowadzeniem kuloodpornych turbanów.

Cóż, pochodzę z kraju, który chyba ma słusznie opinie niezbyt tolerancyjnego, więc czasem sam się zastanawiam na ile w moich przekonaniach jest rozsądku a na ile nacjonalizmu : ) Obstaje jednak przy tym, że owi imigranci wykorzystują europejską otwartość i idee równości, niechcący niszcząc system od środka. Badania pokazały, że wielodzietne rodziny imigrantów średnio otrzymują więcej pomocy od państwa niż podobne rodziny brytyjskie. Ale może to tylko zaradność? Natomiast na pewno absurdem jest sytuacja, o której dowiedziałem się od znajomego anglika. W urzędzie sąsiedniej dzielnicy jest bardzo dużo obcokrajowców, imigrantów itp. Żeby się czuli komfortowo i żeby mogli się podzielić swoimi doświadczeniami problemami, mają raz w tygodniu 'spotkania mniejszości' (minority meetings). W godzinach pracy idą do wyznaczonych grup i mogą się integrować. Siostra znajomego ostatnio dostrzegła, że kiedy owi pracownicy idą na te swoje spotkania, w biurze zostaje tylko ona i jeszcze jedna osoba (która do tego jest Polką:)! Chyba powinni zamiast tego mieć jedno spotkanie, mniejszości brytyjskiej... Ale może się to już po prostu nie opłaca??

1 komentarz:

Karol.K pisze...

Tadku, a czy Ty się już zintegrowałeś? Jesteś zasymilowanym londyńczykiem czy raczej ciągle Polakiem-w-Londynie? Planujesz wracać (za rok, dwa, pięć...?) czy raczej zostać?