Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sightseeing. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sightseeing. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 października 2008

Hampton Court

Tak, pamiętam, że wciąż nie było pierwszej części o Glasgow... Będę trzymał czytelników w napięciu.. jak Mickiewicz... a potem i tak jednej części zabraknie ;)

Ale teraz będzie o różnych drobiazgach, m. in. o Hampton Court. Na początek kilka zasłyszanych/przeczytanych refleksji o kryzysie finansowym (tak, wciąż mam pracę, nie mogę powiedzieć ile straciliśmy, ja osobiście straciłem póki co 70p, ale mam zamiar zrobić porządek w pokoju). Pierwsza obserwacja brzmi, że banki mają problemy, bo były zbyt duże żeby dobrze nadzorować swoją działalność. I co w związku z tym robią? Łączą się w większe banki! A druga myśl (z The Daily Mash - bardzo fajnej strony satyrycznej) brzmi następująco: ratowanie banków polega na pożyczeniu im miliardów należących do obywateli, tak żeby mogły one pożyczyć te pieniądze z powrotem obywatelom, ale z procentem.

Z innej beczki. Przeczytałem ostatnio, że szkoły płacą ponad 2 mln funtów rocznie odszkodowań, za wypadki, które się na ich terenie wydarzyły. Były podane różne przykłady, jakiś chłopczyk za skręconą kostkę dostał 17 tyś funtów, ktoś inny 12 mln za wstrząs mózgu wywołany potknięciem się o krawężnik (a w zasadzie upadkiem będącym owego potknięcia się konsekwencją)... Jak tak dalej pójdzie, to dzieci się będą uczyć w domu, bo państwa nie będzie stać na odszkodowania. Ciekawi mnie też, czy jak się dziecko poślizgnie w domu, bo tata (a co! równouprawnienie!:) umył podłogę, to czy może się domagać odszkodowania? Odszkodowanie wypłacili by pewnie rodzice samym sobie, jeżeli dziecko jest niepełnoletnie. Przykre byłoby natomiast, jeżeli rodzice, jak obecnie banki, nie mieli by odpowiedniej płynności finansowej i by musieli naliczyć sobie odsetki. Może by się dało je odliczyć od podatku?


Dobrze, może jednak o Hampton Court. Jest to w zasadzie jeszcze średniowieczny pałac, raptem 20 km od centrum Londynu. Odremontował go sobie Thomas Wolsey (minister Henryka VIII kardynał Yorku czy tak jakoś) na początku XVI wieku, ale jak to w bajkach bywa szybko się królowi znudził i tak w Hampton Court zaczął balować król. Sporo z owych czasów się zachowało, łącznie z Wielką Halą (bawialnią?), w której stołował się dwór w XVI wieku, i komnaty królewskie. Komnaty nigdy nie były wyjątkowo umeblowane, po to, żeby się cały motłoch (tzn. dwór) w nich mieścił. Zwiedzać można pokoje Henryka VIII oraz Willima i Mary, jak ktoś chce wiedzieć więcej to polecam Wikipedię; ) Ten pierwszy przeżył w nim kilka swoich żon. Którąś tam też wysłał na szafot (za zdradę stanu, tzn. niewierność, ponoć do dziś straszy po korytarzach). Wspomnę jeszcze o ogrodach, które nie są nieuporządkownane zgodnie z angielską tradycją. Znajduje się w nich najstarszy labirynt z żywopłotu i chociaż nie wydaje się duży, to trzeb się trochę nachodzić... Aha, i chwalą się też najstarszą i największą winoroślą. Obrasta niewielką szklarnię, ma 230 lat, ponad 36 m długości i rodzi 200-300 kg winogron, które sprzedaje się zwiedzającym (oczywiście w sezonie). Fajne fajne, niech się cieszą rekordami póki mają, bo słyszałem, że niedługo w będą musieli konkurować ze Stadnikami ;)

I jeszcze dwa zdjęcia na koniec... Trochę było ludzi, ale ogrody są dość spore i się jakoś to wszystko rozlazło.



sobota, 31 maja 2008

Walking trough this landscapes... (part 2)

Podczas mojego pobytu za wodą (jak to Anglicy określają, overseas, trochę mylące dla mnie), mieszkałem w niewielkiej miejscowości pod Paryżem. Tu także widać spore różnice względem Londynu. W niedzielę odbywał się lokalny targ, i szczerze mówiąc robi lepsze wrażenie niż słynny Londyński targ w Borough (równierz myląca nazwa, bo borough to odpowiednik naszej dzielnicy, ale jest też borough Borough). Owszem, w Borough jest większy, cały zadaszony i można kupić pewnie kupić większość ziemskich przysmaków, ale wszystko wygląda mniej apetycznie i jakoś nie zachęca aż tak do kulinarnych eksperymentów. I chyba brakuje im kontynentalnej fantazji kulinarnej.
W owej francuskiej wiosce starałem się wtopić w tłum tubylców, dumnie paradujących z bagietką niczym szablą wyciągniętą przed sobą (Ę bagjuet). Strasznie mi się to spodobało ;) W Londynie tego nie robią, ale też tą watą chlebo-podobną nie ma się co chwalić.

W Londynie nie mamy też 'Szwajcarów', ale to chyba akurat jest jego zaletą. Szwajcarzy to kryptonim używany przez polaków we Francji, jako że słowo 'arab' jest zbyt międzynarodowe. My mamy bardziej wschodni klimat, indie itp., i trzeba przyznać, że chyba są to nacje mniej aktywne. W Anglii jak jakieś samochody palą, to raczej rodzimi kibice.

Przez chwilę myślałem, że będę (chcąc nie chcąc, raczej nie chcąc), świadkiem tej jakże popularnej we Francji dyscypliny (formy rozrywki?) sprowadzającej się głównie do niszczenia mienia publicznego [lub prywatnego]. Czekałem na znajomych przy fontannie bodajże Archanioła Michała, i nagle zebrała się spoooora grupa kibiców. Trochę pozaczepiali ludzi, trochę pohałasowali, ale dość szybko pojawił się niewielki odział Żandarmów (w zbrojach prezentują się lepiej niż w tych berecikach a'la Louis de Funes), i grupa sobie poszła.

Jeśli chodzi o mój ulubiony temat, czyli metro, to Londyńskie jest jednak bardziej zadbane. I wychodzi na to, że chociaż często miewa awarie, to nie stanowią one żadnej niedogodności w porównaniu ze strajkami :)

Pewnie jeszcze będę mi różne uwagi z czasem przychodzić do głowy, ale podsumuję moją wycieczkę już teraz... Obawiam się, że jeśli chodzi o 'jakość' życia, to Londyn jest dość daleko za innym europejskimi stolicami. Bardzo odczuwalny jest brak przestrzeni (poza parkami, które są imponujące). Zabudowa jest gęsta, ulice wąskie, a do tego większość budynków jest niska i ma niewielkie okna. Coś w tym jest, że Londyn jest pod tym względem naprawdę wielką wsią. Z drugiej strony, w Londynie się bardzo dużo dzieje, koncerty, eventy, muzea itp. Czyli: fajnie jest, byleby nie za długo ;)


środa, 28 maja 2008

Walking trough this landscapes... (part 1)

No i czyż podróże pociągami nie są fajne? Ostatnio wsiadłem do złego składu, i nagle wylądowałem przed takim dziwadłem:


No dobrze, oczywiście wsiadłem do dobrego pociągu, i dzięki dobrodziejstwom nowoczesnej inżynierii byłem w Paryżu po 2,5h (3,5 jeżeli liczyć zmianę czasu;). Od pewnego czasu ten Paryż za mną chodził, zwłaszcza, że jest rzut beretem znad Tamizy. Eurostar trochę rozczarowuje, jakoś mi się wydaje, że np. ICE robie większe wrażenie, ale faktycznie jechał momentami 300 km/h (ach te służbowe GPSy...).

W ogóle ciśnie mi się na palce mnóstwo refleksji, więc z rozpędu napisałem, że to będzie pierwsza cześć o Paryżu. Najwyżej trzeba będzie na drugą część czekać do kolejnej wycieczki :P

Doszedłem do wniosku, że ze wszystkich zachodnio-europejskich metropolii, które miałem okazję odwiedzić, Londyn oferuje najmniej jeśli chodzi o 'jakoś życia'. W porównaniu z Paryżem, Londyn to niekończące się przedmieścia. Brakuje monumentalnych budowli (już nawet nie mówię o wierzy Eiffla, bo ta jest na świecie jedna [no dobra, jest mnóstwo różnych pomniejszych replik, tym na Uralu, w Chinach a jedna nawet w Kazachstanie, w Aktau] czy też Łuku Triumfalnym). Big Ben jest fajny, ale ani to specjalnie duże, ani specjalnie stare... Natomiast w Paryżu jest bardzo dużo intrygujących budowli, które sprawiły, że nawet ja, używając eufemizmu, umiarkowany entuzjasta żabojadów, poczułem respekt. Myślę, że nic tak nie poprawia humoru jak mieszkanie w starej kamiennicy przy szerokiej alei, z szerokimi chodnikami i mnóstwem drzew po bokach (zamiast w praktycznej zabudowie lat 50, beton i cegły).

I tu kolejna sprawa. W Londynie straszliwie brakuje przestrzeni. Tzn, są parki, i są one bardzo ładne, ale większość ulic/uliczek jest wąska, domy (bloki) stoją obok siebie, i są to głównie sypialnie. Metro w Paryżu było budowane trochę później, i przez to także jest przestronniejsze. Z drugiej strony, metro w Londynie jest na pewno schludniejsze.

Jak już wspominałem, w Londynie od kilkuset lat dramatycznie brakuje miejsca, i wszystko zostało temu podporządkowane. Podobno szeroki ulice Paryża miały ułatwić użycie kawalerii w obrębie miasta, na pewno pozwoliło zachować więcej przestrzeni dla ludzi...

Tak więc, na zakończenie tej pierwszej części, podkreślę jeszcze raz, że Paryż pod względem urody oferuję dużo więcej niż Londyn, dyskretnie puszczając przy tym oko do czytelnika ;)

(Oczywiście wyjątki się zdarzają).

sobota, 26 kwietnia 2008

Windsor Castle (Sightseeing, part 4)

Pierwsza wyprawa wgłąb wyspy! Zamiast jednak szukać wody pitnej (mam taką w kranie) albo kokosów (słyszałem, że można je zarobić w City;) pojechałem do Windsoru zobaczyć lokalne zamcysko. W tym celu udałem się na stację Paddington, ale misia nie znalazłem. Myślę, że go zgarnęli. Policja tutaj działa bardzo sprawnie jeśli chodzi o żebranie i tym podobne formy akwizycji (a może jest to bardziej marketing bezpośredni?), poza tym mogli go potraktować jako 'unattended item'. Strach pomyśleć co wtedy z nim zrobili ...

W samym Windsorze przypadkiem trafiłem na paradę powitalną (Welcome home parade) pierwszego batalionu 'Coldstream Guards'. Wrócili chyba z Afganistanu. Jakoś nie pamiętam z młodości tego typu atrakcji w polskim wydaniu, więc było to dla mnie względnie nowe przeżycie. Wiwatujące tłumy, powiewające rozdawanymi proporczykami, mundury, karabiny itp. Batalion nie był duży, ale i tak parada była imponująca. Przypomniał mi się tekst piosenki Pink Floydów z The Final Cut, The Hero's Return... Zwłaszcza, że na początku pochodu jechało kilku weteranów na wózkach inwalidzkich.

Po przemarszu udało mi się dostać do zamku. Musiałem jeszcze tylko pokonać XXI wieczne fortyfikacje (w postaci detektorów metalu i rentgena) i odstać swoje w kolejce. Sam zamek jest naprawdę warty zobaczenia. I to nawet pomimo tego, że fosa zawsze była sucha, a główna wieża (baszta?) została w XIX wieku podwyższona o 10 metrów (zapewne, żeby lepiej wyglądać na pocztówkach). Mają imponującą kolekcję obrazów (m. in. Rubens, Rembrandt, Holbein), o tyle ciekawą, że niektóre obrazy były wręcz malowane na zamówienie ówczesnych monarchów; trochę 'zdobyczy' ze złotego okresu imperium, a także parę okazów, które nazwałbym gadżetami : ) Np. dom dla lalek królowej Marii (dostała go na 57 urodziny albo tak jakoś), z działającą kanalizacją i elektryką, albo kula od której zginął Nelson (hm... po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że Nelson by chyba nie uznał tego eksponatu za gadżet). Na dziedzińcach widać gdzieniegdzie klasycznych angielskich wartowników (którzy z tego co rozumiem stanowią właśnie tą całą Coldstream Guard), jak widać na zdjęciu, uzbrojonych aż po czapy :) Co jakiś czas chodzą i się zmieniają, krzycząc przy tym na turystów blokujących przejście. Wszyscy za nimi biegają z aparatami (autora włączając, a co!). Chyba przegapiłem zmianę garnizonu, która się odbyła przed paradą powitalną, ale nie można mieć wszystkiego.

Zamek był używany jako siedziba władców od ok 900 lat, i jest ponoć najstarszą siedzibą królewską na świecie. Właściwie, to chyba jednak odeślę zainteresowanych do wikipedii, i nie będę streszczał wszystkich atrakcji/historii. Wspomnę jeszcze tylko, że podkreślając przywiązanie władców do swoich czworonożnych przyjaciół, sklepiki z pamiątkami mają specjalną ofertę dla psów. Poczynając od 'królewskich przysmaków' poprzez porcelanowe miski z różnymi napisami a kończąc na zabawkach. Miski mi się bardzo podobały, ale byłby zbyt kłopotliwe w transporcie...




niedziela, 10 lutego 2008

God save the Queen (Sightseeing, part 3)

W zasadzie, jak na siedzibę władców imperium Brytyjskiego, które w 1921 zajmowało prawie 1/4 kuli ziemskiej (i w którym mieszkało 458 mln ludzi- także blisko 1/4 ówczesnej populacji), nie wygląda imponująco. Ot zadbana kamienica. Dziedziniec jest nieoświetlony, nie widać zbyt wiele policji ani strażników... ja na miejscu królowej bym się bał wracać do domu po 22, gdyby nie Ci wszyscy turyści ; )
I przypomniał mi się fragment z Asimova, w którym to Hari Seldon dostrzega objawy upadku Imperium w nieświecących się lampach na Trantorze (chyba tam.. nie mogę sprawdzić, bo Asimov wciąż do mnie nie wrócił...:) W każdym razie, patrząc na otoczenie pałacu, rozkopane parki i ciemne latarnie, ostatnie tąpnięcia na giełdzie są tym bardziej stresujące.

Ale w Londynie jest teraz bardzo wiosennie, parki zielone (i to nie tylko Green Park ; ), i dość ciepło.
Dziś są obchody Chińskiego nowego roku, który tak naprawdę zaczął się chyba w okolicach czwartku. Obowiązkowe lampiony, procesja i dziwne jedzenie (wczoraj jadłem 'brodę smoka', wygląda to trochę jak kokon, a tak naprawdę są to jakieś migdały/orzeszki w masie karmelowo-miodowej. Straszni się klei.

I jeszcze na koniec polecam Barbican Center. To największe w Europie centrum sztuki (a w zasadzie Performing Arts Center, jakkolwiek to tłumaczyć) zostało w 2003 roku wybrane najbrzydszym obiektem w Londynie :) Dobrze, że dwa lata wcześniej został umieszczony na liście budynków o wyjątkowym znaczeniu [dla otoczenia], kto wie co by z nim zrobili.
Centrum zajmuję całkiem spory obszar w City, mieści w sobie kilka kin, 7 sal konferencyjnych, hale koncertowe etc itp, a poza tym mieszkania. Było projektowane jako 'miasto w mieście' (ale bez samochodów), i w sumie efekt byłby całkiem udany, gdyby w parę lat po otwarciu beton nie wyszedł z mody. Jest to praktycznie betonowe blokowisko, z dużą ilością zieleni, wewnętrznym jeziorkiem i tego typu atrakcjami. Zwiedzanie go w weekend, podczas którego City jest opuszczone, przypomina ostatnio modne filmy post apokaliptyczne (np. Iam Legend). Mimo tego sądzę, że mieszkanie na 25 piętrze w samym centrum Londynu może mieć swój urok...

niedziela, 27 stycznia 2008

Sightseeing, part 2

Dzisiaj kolejna dawka zwiedzania... Jak wiadomo, w Londynie jest co oglądać. I jest też dużo chętnych, przez co do niektórych eksponatów się stoi w kolejce. Dziś czekałem mniej więcej 30 minut, żeby zobaczyć robo-rexa (The name is Rex, Tyranosaurus Rex) i wszystkie pozostałe kości-pozostałości (i trochę palento-ości) . Za to przy kolekcji minerałów nie było nikogo, a warto do tej sali zajrzeć, chociażby ze względu na nastrój. Polecam godziny popołudniowe, wszystkie te szafy i gabloty robią niesamowite wrażenie w promieniach zachodzącego słońca... Dużo diamentów i metali szlachetnych (panowie planujący się oświadczyć zdecydowanie nie powinni zabierać tam przyszłych narzeczonych : ) Zresztą skoro już mowa o nastroju: muzeum Historii Naturalnej, o którym piszę, znajduje się w bardzo intrygującym budynku nawiązującym ponoć do stylu romańskiego (zbudowany w XIX wieku). Sala wejściowa jest nazywana czasem katedrą natury (zdjęcie z Wikipedii obok). Zresztą, Londyn jest bardzo ciekawym miastem, jeśli chodzi o architekturę, ale raczej nowożytną. Oczywiście jest taki Tower, albo Westminster, ale łatwiej o Fostera niż średniowiecze :)

Kolejki w muzeach są dość częste. W British Museum trzeba czekać na oglądanie mumii, i czasem do kamienia z Rosetty. Tutaj władze muzeum zastosowały sprytny zabieg, ustawiając całkiem niezłą kopię w jednej z głównych sal. Kopie można poznać po tym, że nie jest za pancerną (?) szybą, i ma przyklejoną karteczkę 'Please touch!'.
Główne muzea są bezpłatne, chociaż wszelkie datki są mile widziane. Równie typowe wydają mi się (całkiem udane) próby zainteresowania ekspozycją dzieci. W Tate Modern np. dostępne są specjalne zestawy, z kredkami jakąś plasteliną albo różnymi pomysłami na zainteresowanie małoletnich dość trudną w odbiorze sztuką nowoczesną. Taki zajmij- swoje- dziecko-czymś- kreatywnym-w-ten- weekend Tool Kit. W muzeum Historii Naturalnej jest za to od groma guzików, gałek, pokręteł i eksponatów, które można dotykać. A, i wystawa czasowa, która pozwala zwiedzającym poczuć się jak w stacji badawczej na Antarktydzie.

I jeszcze na koniec jedna rada: warto wcześniej sprawdzić, które linie metra w interesujący nas weekend będą jeździć :) Okazuje się, że Kraków nie jest jedynym miejscem na świecie, które jest ciągle w stanie remontu... Myślę, że właśnie w weekendy wszystko naprawiają taśmą klejącą i kropelką, żeby dotrwało do kolejnego piątku.

P.S. Widziałem dziś fajną reklamę.. nie mogę znaleźć w sieci, ale przedstawiała Spidermana lecącego pomiędzy wieżowcami Manhattanu z podpisem: Widziałeś film, przyjedź zobaczyć plan [filmowy]. Ciekawy argument.

niedziela, 13 stycznia 2008

Sightseeing, part 1

Korzystając z wiosennej pogody, tak typowej dla tej pory roku (?), zwiedzałem Londyn. Na dobry początek zacząłem wczoraj od Westminster, gdzie można obejrzeć miasteczko z namiotów pod parlamentem. Ktoś tam protestuje przeciwko wojnie w Iraku. Protestujący twierdzą, że zgodnie z brytyjskim prawem wszyscy parlamentarzyści, którzy poparli interwencję w Iraku, są winni zbrodni wojennej. Transparenty mówiły o 2 mln ofiar śmiertelnych i 4 mln poszkodowanych (potwierdzonych ofiar jest ponoć 80 tyś, rząd iracki mówi o 100-150 tyś, ale są badania które sugerują liczbę w granicach 600-1200 tyś). Trudno z tym polemizować, ale uderzyło mnie, jak wielkie wrażenie by zrobiło w zachodniej europie stwierdzenie, że po roku 89 w Polsce potwierdzono kilka milionów zgonów... Protest był dość spokojny, na chwile zablokowane zostało spore skrzyżowanie, turyści zrobili zdjęcia, policja przekierowała ruch, i wszyscy sobie gdzieś poszli.

Opactwo Westminsterskie jest całkiem ładne, bardziej zaciekawiło mnie to, że w katedrze Westminsterskiej jest kawiarnia. Była zamknięta, za to trafiłem na próbę chóru.

Ciekawe wrażenie robi Canary Wharf, dawny port przerobiony na Manhattan, który w weekend jest przerażająco pusty. Ale ogródki są ładne, i gdzieniegdzie wciąż stoją stare budynki portowe z 19 wieku. Przy okazji ciekawostka na temat rozwoju Londynu. Za czasów rzymskich Londyn liczył około 50 000 mieszkańców (mniej więcej II w. n. e.). Wraz z upadkiem imperium Londyn stracił na znaczeniu (i ludności) i dopiero w XIII w. powrócił do dawnej wielkości (w 1300 roku miał około 100 000 mieszkańców).

Od czasu do czasu zastanawiam się, co sprawia, że London tak dobrze się prezentuje. Architektura jest dość wymieszana, co zaułek to inny styl, i to często niezbyt dobrze wkomponowany w otoczenie. Ale za to ulice i chodniki są równe, elewacje czyste, latarnie zadbane i nie widać aż tylu reklam. Być może jest to jeden z powodów...

Na zakończenie weekendu udałem się jeszcze na Trafalgar Square, na którym odbywa się Rosyjski Festiwal Zimowy. Ot, rosyjskie piosenki, matrioszki, tancerze, jedzenie, gazety ... Tak sobie myślę... być może gdyby Hitler nie zaatakował Rosji w 1941, właśnie tak by dziś wyglądał Trafalgar? Ze Stalinem zamiast Wellingtona... brrrr.